Nasza poprzednia notka o pracy w charakterze wychowawcy chińskich dzieci spotkała się z Waszym żywym zainteresowaniem i wieloma pytaniami, tak więc postanowiłyśmy kontynuować ten temat. Jeśli zaczynacie od tej notki, to odsyłamy do informacji praktycznych (O o o tu można kliknąć i przeczytać). Dzisiaj pokażemy Wam jak wygląda taka praca w praktyce. Dzień, a raczej poranek z życia Kate Laoshi - nazywanej konsekwentnie Cake Laoshi. Nie jest to najgroszej skojarzenie. Proste, wydawało by się imię, Peter, kojarzy się dzieciom z pigu, czyli... ładnym określeniem na zadek. Tak właściwie jest to pupa. Tak więc, gdy zwraca się człowiek do takiego nieszczęsnego Petera - pozostałe dzieci wybuchają śmiechem.
Dzień Katarzyny zaczyna się o 6 rano. Niestety pracuje ona w Foshanie, a raczej na jego obrzeżach, który jest to miastem przylegającym do Guangzhou. Droga do metra, 12 stacji metra, przesiadka na autobus i kolejne 7 czy 8 przystanków zajmuje jej w sumie 60 minut. Jak na Kanton to dojazd dość standardowy. Pracę zaczyna ona o 8.05. Przez pierwsze 30 minut, wraz z drugą nauczycielką Filipinką Mary, zajmują się idiotycznym staniem przy bramie i witaniem dzieci i rodziców. Rodzice niezwykle się jarają, gdy dziecko potrafi powiedzieć "Good Morning" albo też powiedzieć: "I'm fine, thank you, and you?" Jara ich też biały ryj Kejka oraz zagadywanie do Mary po chińsku. Choć to Katarzyna włada chińskim lepiej niż M., a M. brzmi jak rodowita Amerykanka i ma 6 lat doświadczenia z chyńskimi dziećmi. Podczas, gdy te dwie machają do dzieci, mali uczniowie zajmuja sie tańcowaniem.
Stoisz przy bramie i płacą Ci za to? ALE SUPER! Ja też tak chcę!
Nic bardziej mylnego... bywa okropnie. Zimą jest mega zimno, bywa, że pada, a najczęściej okrutnie świeci słońce. Już o 8 rano bywa 28 stopni. A mamy dopiero maj...
Następnie 10 minut przerwy, na przygotowanie materiałów, przemieszczenie się i takie tam. Jeśli Katarzyna ma szczęście to kolejne 4 lekcje spędzi w takiej oto ubogiej w wyposażenie sali do angielskiego...
No cóż... szczęście dopisuje jej zawsze przez 5 dni, by w następnym tygodniu...
Tak. Lekcje odbywają się na podwórku. Zdjęcia te uczynione zostały na początku semestru, gdy było jeszcze chłodno. Wyobraźcie sobie, jaką zabawę mamy teraz!
Teraz kilka zdjęć z lekcji.
Katarzyna prowadzi cztery 20 minutowe lekcje. Jej wspaniali uczniowie to tak zwana klasa Baby baby - czyli dwulatki (z biegiem czasu rosną, ale z założenia są to dzieci poniżej 3ciego roku życia; trafiają się i takie poniżej drugiego, ale o tym później), klasy trzylatków i dwie klasy czterolatków. W zależności od wieku dzieci lekcje odbywają się 3-4 razy w tygodniu. Mają one też chińskie nauczycielki angielskiego, które pięknie ich wyuczyły, że mówi się Senkju Ticzer i Luk! Elifant! Tutaj lekcja o ubraniach. Dzieci są już mniej więcej wyuczone słówek i teraz zajmujemy się ich ćwiczeniem.
Na początek krótka powtórka słówek. Dzieci szybko nudzą się flaszkardami. (Tak tak, do pracy chodzimy ubrani jak menele. Eh... gdzie te czasy, gdy się człowiekowi w lolicie chciało...)
Następnie prosta gra. Połącz flaszkard z prawdziwą rzeczą. Niby proste, ale Ticzer Kejk wprowadził utrudnienie. Który flaszkard należy wybrać? MUSISZ ZROZUMIEĆ PO ANGIELSKU. Co ciekawe, gdy mówię: PANTS, dziecko potrafi wziąć dobry obrazek i zanieść go i położyć na swetrze. Serio.
Gdy udało się już wykonać zadanie...
Na potwierdzenie tej prawdy, która była dla nas na początku szokująca, kolejne zdjęcie. Młodsze dzieciaczki biegają pomiędzy rozłożonymi w okręgu fiszkami. Kto pierwszy klapnie w poprawną dostaje nalepkę. Rywalizacja jest harda.
Dzieci nie puszczamy nigdy jednak na glęboką wodę. Nie można im od razu kazać myśleć po angielsku. Najpierw należy rozgrzać ich małe móżdżki. Najlepsze są do tego rymowanki lub proste piosenki z pokazywaniem. Tutaj dzieciaczki śpiewają wraz ze mną "Good Morning to you" na melodię Happy Birthday. Odchylanie dzieciaczka przez kolano, w finale piosenki, daje niesamowity pisk ekscytacji. Bo bycie blisko Ticzera jest prawie tak dobre jak nalepki.
Kilka zdjęć z cyklu - Małe Chińczyki. Jeszcze miłe i słodziaszcze.
A teraz troszkę zdjęć z lekcji w sali do angielskiego.
Jak widać dzieci siedzą w niej na podłodze.
Prosta giera z młotowaniem poprawnej odpowiedzi.
Na szczęście z najmniejszymi dziećmi Katarzyna ma zajęcia w ich klasach. Tam można nawet używać wideo!
Proszę! Udajemy słonie.
Tu tańczymy wspaniałą pieśń:
Little bee, little bee
Fly, fly, fly
Little bee, little bee,
buzz buzz buzz...
Po dziesięciu minutach mi topi się mózg, a dzieci... krzyczą YEEEEEEE za każdym razem, gdy zaczyna się piosenka. Przy buzz buzz buzz wbijamy sobie żądełka. Dziabnąć nauczyciela to najprzedniejsza atrakcja. Ogółem dwulatki zachowują się nieco jak zwierzątka stadne i przy współpracy potrafią nawet obalić swojego Kejka na ziemię.
Sezon wiosenny, to sezon tracenia włosów. Dzieci miewają wygolone piękne fryzury. Mega hitem jest zostawianie długiej grzyweczki. Proszę przyjrzeć się tej małej dziewczynce. Bardzo obiecujący goth. Jeszcze dwóch lat nie ma, a już taka głębia spojrzenia.
A teraz proszę zwrócić uwagę na tego maleńkiego trolla. Nikt nie chce mi powiedzieć, ile ona ma. Ale wzięłam ją niedawno na ręce i waży tak z 5-7 kg. Serio. We wrześniu grupę zaczynało 6 dzieci. Niebawem dobijemy do 40. A każde nowe dziecko płacze za mamą, tatą, swoją opiekunką, bądź wszystkimi na raz: MAMAAAAA........BABAAAAA......... AJIIIIIIIIIIIIIII............
Maluszki też sobie mogą coś wymłotować.
(Nie, to nie moje buty.)
Jeszcze kilka zdjęć przedszkola ogółem.
Biuro nauczycieli angielskiego.
Biblioteka
Sala plastyczna
Piękne dekoracje. Katarzyna mówi, że mogła wybrać kraj z dodatkowymi błędami gramatycznymi, jednak co Paris, to Paris. Ah! Nasz Paris! MAKARONS!
Bo we wszystkim chodzi o miłość do dzieci! Katarzyna mówi, że jest też drugie drzewko, które przedstawia np. witanie dzieci i happy lessons, ale że tego nie pokaże. Pffffffff
Zdjęcia z cyklu: LAOSZY! NI KAN ŁO! Pani nauczycielko! Popatrz na mnie!
Przed lekcją zawsze należy zaprezentować swoje odzienie, buty, spineczki we włosach i czekać na pochwały. Jest też nurt gore, który prezentuje przeróżne swoje rany wojenne. Należy je podmuchać i wyrazić głębokie zaszokowanie i współczucie. Czasem trudno jest przez to wszystko wejść do klasy.
Dzieci ćwiczące swoje miniwystępy na tarasie.
Przedszkola mogą się bardzo od siebie różnić. Czasem ma się jedną klasę przez cały dzień, czasem np. 2 grupy dzieci, a czasem tak, jak tutaj - 4 króciutkie lekcje. Inne systemy pracy przybliżymy Wam pewnie później:) Katarzyna prosi o wybaczenie jakości zdjęć, ale w zasadzie nie powinna ona ich robić w czasie pracy, to też tak na szybko...
Na koniec mały bonus - zagadka:
Dlaczego czasem lepiej jest, gdy to nauczyciel angielskiego nadaje dzieciom angielskie imiona?
ale super :))) dziecko goth przezabawne :)
OdpowiedzUsuńJest to zdecydowanie moje ulubione przedszkole i ulubiona klasa.
UsuńŁo Boziu, jakie te dzieci fajneee. XD Nic innego nie przychodzi mi na myśl. ;-;
OdpowiedzUsuńSłodko wyglądają, ale potrafią być prawdziwymi diabełkami
Usuńprzeraża mnie myśl o tych lekcjach na dworze...
OdpowiedzUsuńLekcje na dworze? Masakra!
OdpowiedzUsuń