Smutek czasami wzbiera w naszych serduszkach, gdy słuchamy o wieściach z Polski. Nie ma pracy dla młodzieży! Trzeba robić na kasu w Biedronce, albo GORZEJ na stażu (bezpłatnym, a jak). Zimnica okrutna, a słońce ostatnio grzało na początku września. W takich chwilach wielce chwalimy sobie emigrację (choć Keczup tak tęskni za kranczipsami ser-cebula oraz lejsami fromage, że czasami rozważa powrót).
Co i rusz ktoś powiada - ale Wam dobrze! Ja też chcę mieszkać w ciepełku i zarabiać kupę kasu!
Postanowiłyśmy być dobrymi koleżankami i przybliżyć nieco temat, który wszystkich interesuje najbardziej - jak to jest z tą robotą w Chinach? Czy dzieci są słodziusie i milusie (HAHA)? Ile można zarobić? I czy w ogóle takie cuda się opłacają? Czytajcie, a będzie Wam dane!
Czas na czerstwy żart!
Palemka i pani mówiąca "Nauczycielu, oto Twoja wypłata!"
VS
Kasu w Biedronce i Suwałki zimą (zdjęcia haniebnie skradzione z Internetu)
Na początek, jak to się stało, że jesteśmy w Chinach?
Większość obcokrajowców przyjeżdża tu w jednym, konkretnym celu - uczyć angielskiego, zarabiać tysiące juanów, a następnie wszystko wydawać na hulanki w klubach i zachodnie jedzenie za miliony. Nasz powód był inny - przybyłyśmy tu z miłości do CHIN! Tak, wiemy... jest to podejrzana sprawa i czasami, patrząc na Chińczyków i ich dziwaczne zachowania, zastanawiamy się, co nam się na mózg rzuciło. W telegraficznym skrócie - dostałyśmy stypendium i przez rok uczyłyśmy się chińskiego na uniwersytetach w Guangzhou (Kantonie). Już wtedy dochodziły do nas ploteczki o stawkach za nauczanie angielskiego, ale nie mogłyśmy uwierzyć. Bo jak to? Tysiące złotych za kilka godzin pracy w tygodniu, jak my tu na stypendium 800 zł bidujem?! Niemożliwe!!! Poza tym... nasz angielski nie jest wybitny, nie jesteśmy native speakerami i posiadamy w paszporcie wizy studenckie, które zabraniają pracy - tak sądziłyśmy. Niestety stypendium się skończyło, pieniądza nie było i zostało albo wracać do Polski albo zostać tym osławionym nauczycielem angielskiego. Wybrałyśmy to drugie (w końcu miłość do Chin!).
Na początek odpalamy sobie ogłoszenia w Internecie, stron jest wiele, ale tak naprawdę liczy się jedna http://jobs.echinacities.com. Wybieramy interesujące nas miasto i TADAM, mamy miliony ogłoszeń! Praktycznie codziennie pojawiają się nowe, więc jest w czym wybierać. Następnie zakładamy sobie na tejże stronie konto, wpisujemy dane o sobie, doświadczenie zawodowe i wykształcenie (jest to wyjątkowo upierdliwe) i aplikujemy, gdzie się da! Na drugi dzień zaczynają dobijać się do nas agencje, wysyłając maile i dzwoniąc, bredząc o różnych pięknych etatach. Niestety prawie wszystkie ogłoszenia są umieszczane przez agencje (szkoły same nie rekrutują, bo nie znają angielskiego i się boją), więc kradną nam parę tysięcy miesięcznie z wypłaty, trzeba się z tym pogodzić, przynajmniej na początku. Agencja, gdy już złapie białego człowieka, łatwo go nie wypuszcza, więc kombinuje robotę, jak się da. Często jest tak, że ma się po 3-4 agentów, wciskających robotę, więc, jak widać, na bezrobocie nie można narzekać. W ogłoszeniach często jest napisane NATIVE SPEAKER, TOEFL certyfikat. Nie należy się tym przejmować i hardo aplikować. Dla Chińczyków najważniejsze jest, żeby być białym i mówić bez silnego akcentu (chociaż widziałyśmy już takich Rosjan nauczycieli, że szok...).
Gdzie można pracować?
Oferty dotyczą pracy nauczyciela angielskiego w przedszkolach, szkołach podstawowych, middle school (coś jak gimnazjum), liceum, czasami zdarzają się uniwersytety lub w centrach językowych (tzw. training center). My miałyśmy do czynienia jedynie z przedszkolami, podstawówką i training center, więc po krótce opiszemy, co i jak.
Przedszkole
Najłatwiejsza robota, dzieci w wieku 2-5 lat. Nauczanie dwulatków to katorga (niektóre na przykład nie mówią), reszta całkiem przyjemnie (choć są i tacy, co kochają dwulatki - nie będziemy wskazywać palcem na Katarzynę). Lekcje zazwyczaj trwają pół godziny, podczas której dzieci mają siedzieć grzecznie na krzesełkach i pilnie się uczyć. Dyscypliny pilnują chińskie nauczycielki, więc jest hardo! Uczy się słówek (tematy typu zwierzątka, jedzenie, kolory, rodzina, pogoda), jest dużo piosenek, gier i zabaw, wszystko wymyśla nauczyciel (czyli my), posiłkując się książką. Na Youtube jest milion filmików i skocznych piosnek, które można wykorzystywać - chińskie nauczycielki są zdumione, skąd mamy takie piękne rzeczy, brak Youtube w Chinach działa na naszą korzyść, hehe. Zazwyczaj dzieci kochają swojego teachera, więc zdarza się, że rzucają się na nieco stadnie, obalając na ziemię, przytulają, wieszają się na szyi, biją się, kto będzie trzymać za rękę itp. Ciekawostka - najlepszą motywacją jest dawanie dzieciom nalepek (za dobre odpowiedzi) i przyklejanie ich na rękę lub na czoło! Brak nalepki to prawdziwy DRAMAT! W przedszkolu pracuje się zazwyczaj od 9 do 11, potem jest przerwa lunchowa i popołudniowe zajęcia od 15 do 17 i do domu! Całe CZTERY godziny roboty dziennie! W przerwie można wrócić do domu albo zostać w przedszkolu - zapewniają wtedy darmowy lunch w stołówce (ryzykowna sprawa, mogą trafić się kurze łapeczki) oraz miejsce na drzemkę (może być to jednak ławka w sali pełnej śpiących dzieci albo i kawałek podłogi).
Podstawówka
Pewnie myślicie - tu już trzeba dobrze znać angielski. Gramatyka, szlifowanie akcentu i te sprawy. Nic bardziej mylnego... W kwestii podstawówki mamy mniejsze doświadczenie niż w przypadku tak zwanych pełzaków z przedszkola, gdyż jedynie Katarzyna pracowała tam przez 4 miesiące (i to godzinę dziennie, jako gratis do swojego przedszkola). Jednak nasza koleżanka AP również skusiła się na takową pracę w i to w znacznie większym wymiarze godzinowym, stąd wiemy, że przypadek K. odosobniony nie jest. Pracę w szkole podstawowej można określić jednym prostym słowem - KOSZMAR. 35-45 dzieciaków w klasie. Najczęściej masz z nimi jedną lekcję w tygodniu - tak zwany Oral English. Ale jak tu ćwiczyć konwersacje przy 40 rozwrzeszczanych 11latków? Na Twoich lekcjach dzieci nie mają zeszytów - w końcu uczymy się mówić. Wymaganie więc, by coś zapamiętały jest... no cóż, średnio wykonalne. Tak naprawdę nie jesteś nauczycielem - masz robić dzieciom GRY (czy pamiętacie może gry i zabawy ze swoich lekcji angielskiego? Ano my też nie. I być może właśnie z tego powodu my po angielsku mówimy, a Chińczyki nie). Jesteś bowiem białą atrakcją, które pozwala szkole pobierać od rodziców większe czesne za tak zwanego waijiao laoshi - nauczyciela z zagranicy (nota bene - jaką grę można przeprowadzić w 40 osobowej klasie?) Myślicie pewnie, że przynajmniej nie trzeba z siebie robić głupa, można mówić do dzieci po angielsku albo kazać im czytać podręcznik. Niestety i tym razem nie macie racji. Dzieci NIE UMIEJĄ CZYTAĆ. Wcale. Uczą się podręcznika na pamięć i czytają go chórem. Koniecznie dwa razy każdą linijkę. A co do ich poziomu... Odpowiedź na pytanie: What's the weather like today? - SUNDAY, mówi chyba wszystko. A nie... przepraszam, mniej wyuczone mówią: Yyyyy...? Dodając do tego konieczność przygotowywania power pointów i znacznie niższe niż w przedszkolu zarobki - stanowczo odradzamy. Wymusztrowane przez chińskie nauczycielki pięciolatki potrafią powiedzieć znacznie więcej.
Training/teaching center
Ten temat jest znacznie bardziej złożony. Są bowiem dobre i złe training center. Te najlepsze, w centrum miasta, zatrudniają głównie osławionych native speakerów, jednak... edukacja to w Chinach potęga. Training center można założyć wszędzie, a jeśli nie ma gdzie, to można zebrać grupkę uroczych dzieciaczków i nauczyciela angielskiego, następnie przeprowadzać lekcje na... PLACU ZABAW pod blokiem. Nie są to żadne wymysły - Keczup właśnie taką oto wyśmienitą pracę dorywczą posiada.
Mamy do przeprowadzenia różniste lekcje. Czy to lekcje czytania, czy to fonetyki, albo zwyczajne wałkowanie podręcznika. Fajne jest to, że teaching center zapewnia podręczniki i jakieś, choćby bazowe materiały. Grupy wiekowe przeróżne. Od małych dzieci, przez nastolatków, po dorosłych ludzi. Na tych ostatnich się jednak nie porywamy. Poziomy bardzo różne - od dzieci nie mówiących nic, do ludzi przygotowujących się do wyjazdów za granicę. Dla każdego coś, co mu podpasuje. Minusy? Takie lekcje często odpadają, bo cośtam. A płacone ma się od godziny. Przygotowanie do lekcji zajmuje więcej czasu, bo wiadomo, każda lekcja to inny materiał. Plus nie wszystkie dzieci chcą się uczyć. Znaczna ich część jest tam tylko dlatego, że rodzice uznają, że czas wolny od szkoły, to doskonały czas, by uczyć się gdzieś indziej. I największy minus tego wszystkiego - lekcje są głównie w weekendy i wieczorami. Czyli łączac np. z parttajmem w przedszkolu - nie masz życia.
Zarobki
Tak... to z porad praktycznych interesuje Was pewnie najbardziej. Trudno podać konkretne kwoty, gdyż zarobki zależą od wielu czynników - od tego jak mówisz po angielsku, czy masz ładną buzię (nie wiem, czy nie w odwrotnej kolejności), KOGO znasz (to też nie wiem, czy jednak nie powinno być na pierwszym miejscu), ile i gdzie pracujesz etc. Jeśli jesteś jeszcze w Polsce i zaproponowano Ci 6 tysięcy RMB (obecnie 1 RMB to około 60 groszy) za 20-25 godzin pracy w tygodniu, myślisz pewnie, że szczęście się do Ciebie uśmiechnęło. Toż to grubo ponad 3 tysiące złotych za kilka godzin dziennie! Tak właśnie agenci łowią swoich najbardziej opłacalnych nauczycieli (i starają się jak mogą, żeby taki nauczyciel nie dowiedział się, ile szkoła NAPRAWDĘ za niego płaci). Gdy będziesz na miejscu raczej nikt nie zaproponuje Ci mniej niż 8-9 tys. I to nie są jakieś szczególne zarobki. Dobra oferta to 11-12 tysiecy za full-time (cały etat), ale takie przedszkole nie tak łatwo znaleźć. Można także wybrać part-time (pół etatu - zazwyczaj 2 godziny dziennie), pensja to około 5-6 tysięcy juanów. Podstawowa stawka godzinowa w teaching center to 150 juanów za godzinę. Wiadomo, są i lepsze oferty, choć przy szukaniu pracy trzeba mieć dużo szczęścia. No i w pierwszym semestrze nie napalać się jakoś mega. Trzeba mieć też zaoszczędzony pieniążęk, by nie być zmuszonym rzucać się na pierwszą lepszą ofertę. Czasami trzeba się pogodzić z tym, że spędza się dużo czasu w metrze. Guangzhou to w końcu wielkie miasto, a przedszkola często umiejscowione są na różnego typu zadupiach. Katarzyna dojeżdża do swojego przedszkola do... sąsiedniego miasta (no dobra, to na granicy z naszym Guangzhou, ale dramatyzm musi być). Całkowicie normalnym jest dojeżdżać do pracy godzinę w jedną stronę (Keczup pamięta i takie czasy, kiedy dojeżdżała 2, tak DWIE godziny w jedną stronę). Trzeba sobie to więc doliczyć do astronomicznych kwot godzinowych, ktore Wam naprędce wychodzą.
Koszty życia w Chinach i różniste trudności
Wszystko to i tak brzmi jak bajka. Nienajcięższa na świecie praca, dobre zarobki, egzotyczne podróże w wolnej chwili (a wolnego jest naprawdę sporo) i brak ciężkiej polskiej zimy. Jeśli zapytacie nas, czy warto przyjechać do Chin, to nie odpowiemy na to pytanie. My jesteśmy tu dlatego, że Chiny nas interesowały (i, o dziwo, nadal interesują), bo chciałyśmy tu być, uczyć się chińskiego i poznawać chińską kulturę. Jeśli miałybyśmy tu przyjechać wyłącznie dla pieniędzy... nie wiemy, czy byśmy się zdecydowały. Życie w Chinach jest zwyczajnie trudne. Bariery komunikacyjne i różnice kulturowe są ogromne. Chińczycy są też, najzupełniej w świecie, strasznie wkurzający, a najbardziej męcząca jest chińska logika. Do domu jest okrutnie daleko - to nie London, z którego można sobie przylecieć kiedy się zechce i zabrać troszkę polskiej kiełbaski. Chińska, a raczej kantońska kuchnia to.... sprawdźcie zresztą tą notkę -->
(http://almostparadisse.blogspot.nl/2015/03/co-w-chinach-boli-nas-najbardziej.html). Wszelkiego typu rozrywki jak kino, wydarzenia kulturalne, wyjścia do pubów, zajęcia sportowe i inne są koszmarnie drogie. Załużmy, że zarabiamy 10 tysięcy juanów miesięcznie. Mieszkanie w godziwych warunkach w centrum kosztuje 1500-2000 juanów. Mówimy tu o cenie za pokój w dzielonym mieszkaniu. Jeśli nie pracujesz bezpośrednio przy swoim miescu zamieszkania należy doliczyć 200-400 juanów miesięcznie na metro. Jedzenie... zależy czy chcesz jeść w chińskiej budzie (to można i za 25 juanów dziennie), gotować samemu (ze 30-40 juanów dziennie), czy jeść europejskie jedzenie w restauracjach (to trzeba co najmniej 100 yuanów dziennie), musimy liczyć tak z 800-3000 juanów. Oczywiście można zjeść wursta za 500 juanów albo wyśmienite chińskie specjały po drogości to i więcej. Tak więc, jeśli chce się żyć w tych Chinach jak godziwy biały człowiek, nie jest wcale tak tanio. Wyjścia do pubów są niestety drogie (40 juanów za dobre piwo), kino to np. 80 juanów za seans.
(http://almostparadisse.blogspot.nl/2015/03/co-w-chinach-boli-nas-najbardziej.html). Wszelkiego typu rozrywki jak kino, wydarzenia kulturalne, wyjścia do pubów, zajęcia sportowe i inne są koszmarnie drogie. Załużmy, że zarabiamy 10 tysięcy juanów miesięcznie. Mieszkanie w godziwych warunkach w centrum kosztuje 1500-2000 juanów. Mówimy tu o cenie za pokój w dzielonym mieszkaniu. Jeśli nie pracujesz bezpośrednio przy swoim miescu zamieszkania należy doliczyć 200-400 juanów miesięcznie na metro. Jedzenie... zależy czy chcesz jeść w chińskiej budzie (to można i za 25 juanów dziennie), gotować samemu (ze 30-40 juanów dziennie), czy jeść europejskie jedzenie w restauracjach (to trzeba co najmniej 100 yuanów dziennie), musimy liczyć tak z 800-3000 juanów. Oczywiście można zjeść wursta za 500 juanów albo wyśmienite chińskie specjały po drogości to i więcej. Tak więc, jeśli chce się żyć w tych Chinach jak godziwy biały człowiek, nie jest wcale tak tanio. Wyjścia do pubów są niestety drogie (40 juanów za dobre piwo), kino to np. 80 juanów za seans.
Jak dobrze trzeba znać angielski
Na tyle, żeby przejść rozmowę kwalifikacyjną. Należy mówić dość szybko i płynnie, tak, żeby wprawić agenta w zdumienie. Nie jest to w zasadzie jakieś wyjątkowo trudne, bo agenci owi nie posiedli znajomości angielskiego na poziomie konwersacyjnym. Czy jest tak zawsze? Nie. Czasem można się naciąć i zgłosić do zbyt dobrej pracy. Jednak nawet, gdy jakiś Chińczyk odkryje Twoje braki językowe, to nigdy nie powie Ci tego w twarz (bo wtedy sam ją straci, pokręcona chińska logika). W zasadzie nic więc nie tracimy.
Ogółem jeśli zakładamy, że target 2-10 lat jest dla nas najlepszy, to nie powinno być problemów.
Jeśli nam nie wierzycie, to powiemy, że znamy wiele nauczycielskich indywiduów. Najciekawsze dwa postanowiłyśmy przybliżyć. Absolutnym numerem jeden jest najmilszy przyjaciel Keczupa - Fari Czarodziej Nauczania!
Najlepszy Nauczyciel. Fari - ładne imię. Takie egzotyczne... jak myślicie? Skąd pochodzi nasz przyjaciel? Z Jordanii! Nie można go jednak dyskredytować. Niedawno bowiem przyznał się Katarzynie, że ma podwójne obywatelstwo. Tak. Jest również... Palestyńczykiem. Fari jak to Fari, mówi po angielsku z wyraaaaźnie arabskim akcentem i prosi dzieci, żeby ładnie zjadły swoje wedżetejbols. Na szczęście nie używa angielskiego zbyt często, mówi bowiem biegle po chińsku, co bardzo ułatwia mu kontakt z dziećmi, a że powinien ich uczyć angielskiego... to taki mało istotny szczegół. Czarodziej ma bowiem swój żel na włosach, swój czar osobisty i... piękny uśmiech wujka rozdającego dzieciom cukierki z heroiną (ewentualnie uśmiech ucieszonego pedofila). Są tacy ludzie, których odważył się przywitać per "Hello Beauty" i do tej pory mają obrzydzenie. Ostatnio skarżył się też, że pracuje już 5 miesięcy i jeszcze nie dostał podwyżki!!! Wyłączył mi się komputer i niejaka AP powitana okrzykiem Hello Beauty sprostowała, że nadal czuje dreszcz, ale rozkoszy, ach ten Fari!
Najlepszy Nauczyciel. Fari - ładne imię. Takie egzotyczne... jak myślicie? Skąd pochodzi nasz przyjaciel? Z Jordanii! Nie można go jednak dyskredytować. Niedawno bowiem przyznał się Katarzynie, że ma podwójne obywatelstwo. Tak. Jest również... Palestyńczykiem. Fari jak to Fari, mówi po angielsku z wyraaaaźnie arabskim akcentem i prosi dzieci, żeby ładnie zjadły swoje wedżetejbols. Na szczęście nie używa angielskiego zbyt często, mówi bowiem biegle po chińsku, co bardzo ułatwia mu kontakt z dziećmi, a że powinien ich uczyć angielskiego... to taki mało istotny szczegół. Czarodziej ma bowiem swój żel na włosach, swój czar osobisty i... piękny uśmiech wujka rozdającego dzieciom cukierki z heroiną (ewentualnie uśmiech ucieszonego pedofila). Są tacy ludzie, których odważył się przywitać per "Hello Beauty" i do tej pory mają obrzydzenie. Ostatnio skarżył się też, że pracuje już 5 miesięcy i jeszcze nie dostał podwyżki!!! Wyłączył mi się komputer i niejaka AP powitana okrzykiem Hello Beauty sprostowała, że nadal czuje dreszcz, ale rozkoszy, ach ten Fari!
Indywiduum numer dwa to Sajmon. Pewnego pięknego dnia, gdy Keczup już miała dostać pracę w Katarzyny i AP przedszkolu, okazało się, że przedszkole ma jednak innego nauczyciela. Prosto z Londonu. Na szczęście dzięki temu zrządzeniu losu udało jej się dostać pracę z Farim (zresztą... jak tu konkurować z nejtiwem). Katarzyna natomiast zdobyła swojego własnego przyjaciela, który prowadził część lekcji z jej umiłowanymi pięciolatkami, które wymusztrowała tak, że były w stanie powiedzieć 6 zdań o sobie. Po angielsku!
Ów Nejtiw Spiker z Południowego Londonu, który skończył nawet jakąś sztukę czy inne malarstwo, w jego ojczystym języku Art, w owym Londonie. Niestety jego opalenizna i poziom stresu, kiedy musiał używać owego ojczystego języka nasunął nam nieśmiałą, dopiero kiełkującą myśl, że może jest on jednak z drugiej, bądź trzeciej dzielnicy Londonu... bo chyba one są najludniej zamieszkane przez PAKISTAŃCÓW! Jednak okazało się, że tak naprawdę, to tylko, ale to tylko i wyłącznie jego rodzice i to tylko jeden jedyny raz postawili stopę w Bangladeszu. I wszystko jasne... Jest to drugi najlepszy nauczyciel na świecie. Niestety dzieci zamiast godziny angielskiego miały tylko 30 minut, gdyż Sajmon nie był w stanie zająć się całą klasą jednocześnie... Miał on wspaniałą metodę wychowawczą. Jak już wspominałyśmy daje się dzieciom w NAGRODĘ nalepki. W nagrodę. Małe nalepki. Sajmon kupował wielkie nalepki trójwymiarowe i rozdawał je... z okazji końca lekcji. A dzieci i tak bardziej się cieszyły z tego, że Katarzyna dawała im po 3 małe. Bo 3 to więcej niż 1. Niestety i K. i AP naskakiwały na biednego Nauczyciela regularnie, więc jego agentka, tak zwana Raszpla powiedziała mu: Nie martw się Sajmonku, te złe nie będą już tu długo pracować, nie przychodź na razie do pracy. I takoż się stało.
I tym wesołym akcentem kończymy dzisiejszą notkę z poradami praktycznymi. Czyżby wydawało Wam się, że to wszystko są jakieś jaja? OCZYWIŚCIE! Tak właśnie wygląda nauczanie języka angielskiego w Chinach i główny powód braku znajomości tegoż języka przez Chińczyków. Rynek jest ogromny i każdy chętny (np. nasza znajoma Ukrainka praktycznie dukająca po angielsku) znajduje pracę. Do tej pory zastanawiamy się, dlaczego Chińczycy płacą za to tak ogromne pieniądze, ale cóż, lepiej dla nas... Tymczasem pogoda dziś bardzo przyjemna i słonko świeci, więc ruszamy na obchód dzielni! Kto wie, może znajdziemy nawet coś nadającego się do zjedzenia!
I tym wesołym akcentem kończymy dzisiejszą notkę z poradami praktycznymi. Czyżby wydawało Wam się, że to wszystko są jakieś jaja? OCZYWIŚCIE! Tak właśnie wygląda nauczanie języka angielskiego w Chinach i główny powód braku znajomości tegoż języka przez Chińczyków. Rynek jest ogromny i każdy chętny (np. nasza znajoma Ukrainka praktycznie dukająca po angielsku) znajduje pracę. Do tej pory zastanawiamy się, dlaczego Chińczycy płacą za to tak ogromne pieniądze, ale cóż, lepiej dla nas... Tymczasem pogoda dziś bardzo przyjemna i słonko świeci, więc ruszamy na obchód dzielni! Kto wie, może znajdziemy nawet coś nadającego się do zjedzenia!
Wszystkie zdjęcia pochodzą z przedszkoli, w których pracowałyśmy/pracujemy
Przeczytałam całość z wielkim zainteresowaniem, a zdjęcia dzieciaków mnie rozczuliły. Do Chin nie planuję wyjeżdżać, ale kto wie... ;)
OdpowiedzUsuń<3 ooo tego potrzebowałam właśnie robię nauczycielską specjalizację na ang. filologii i tak myślałam właśnie o uczeniu w Azji
OdpowiedzUsuńO masz! Z takim zacnym wykształceniem zarobki będą jeszcze lepsze!
Usuńtylko chińskiego nie znam, a by się przydał XD czas się podszkolić! (drogie kursy biją po oczach)
UsuńZnowu powraca u mnie chęć bycia nauczycielką, muszę ją zdusić, bo się do tego nie nadaję. D:
OdpowiedzUsuńCzemu się nie nadajesz?
UsuńZbyt szybko się denerwuję. :<
Usuńidealne informacje dla mnie :) a jak to jest ze znalezieniem pracy tam na miejscu...możliwe w ciągu roku szkolnego ? wyruszam dopiero w listopadzie . chociaż podejrzewam w tej branży rotacja cały czas
OdpowiedzUsuńNajłatwiej jest we wrześniu, ale później też się da. Zależy od wielu rzeczy. Może się zdarzyć, że szukanie pracy troszkę potrwa. Należy się też raczej nastawiać na jakieś teaching center, nie przedszkola, czy szkoły
OdpowiedzUsuńBaaardzo ciekawy temat, z przyjemnością go czytałam :)
OdpowiedzUsuńAle trzeba przyznac ze w Chinach maja bardzo ladne przedszkola,haha. Chcialabym kiedys wyjechac np. do stanow i opiekowac sie dziecmi tam,byloby to na pewno super doswiadczenia!♥ Widac ze napracowalas sie przy tym poscie,to sie docenia!♥ XOXO
OdpowiedzUsuńhttp://wiktoria-kozlowicz.blogspot.com/