wtorek, 7 kwietnia 2015

Prawie Chiny, a tu jednak Kuala Lumpur! - trzeci dzień w Malezji, trzy świątynie i co nam wywróżyli chińscy bogowie

Kolejny dzień w Malezji miał być nieco bardziej leniwy niż poprzednie (i całe szczęście!), był to bowiem dzień pod partonatem naszych przyjaciół Chińczyków! Kręci się ich po Kuala Lumpur wielu, mają swoje Chinatown, gdzie sprzedają kurze łapeczki i inne specjały, a także wywieszają setki lampionów (zbliżał się w końcu Chiński Nowy Rok!). Punkt pierwszy zwiedzania, czyli Chinatown odpadł, bo w tej pięknej dzielni przyszło nam mieszkać (oferowali tam najbardziej obskurne hostele), więc chińskie specyjały, Ray Bany za 15 zł, jadeity na szczęście, kurze łapeczki i kacze dzioby, koszulki Kuala za 6 zł, złote figurki świni (coby się bogacić szybko), magnesy na lodówkę Petronas, bakpakierskie gacie za 10 zł i wiele innych dóbr było nam już znanych. Co więcej, kilka z tych artykułów pierwszej potrzeby spoczywało już w naszych walizkach lub na nas! Po drodze napotkaliśmy nawet taką oto budkę oferującą dziwną zieloną maź umieszczoną w bambusie.


Co poniektórzy chcieli popróbować, ale w obliczu podejrzanego wyglądu, sporej ceny i wspaniałej budy z samosą nieopodal, wybraliśmy jednak budę u pana Hindusa i nażarliśmy się tłuściutką samosą po taniości. Najlepiej!


W Chinatown znajdowała się maleńka chińska świątynka, do której skierowaliśmy kroki. Chińczycy byli hojni i nie poskąpili bogom ani mandarynek, ani oleju. Jest i ananasek!


Religijny obrzęd 



I kilka uroczych detalików





Kilka kroków dalej mieściła się świątynia hinduska, której zdobienia od razu dały nam po oczach.



Kontemplowanie sztuki hinduskiej


Wspaniałe posągi bóstw. Proszę zwrócić szczególną uwagę na zielonego pingwina, łypiącego okiem zza ramienia, i maleńkiego słonia Ganesię, który jeszcze nie jest wściekły, a pląsa sobie rozkosznie (powody wściekłości słonia opiszemy obszernie w późniejszej notce, wściekły stał się bowiem dopiero w Kambodży).



Ganesia już podrośnięty. Jest to nasz ulubiony bóg słoń. Będzie on nam towarzyszył już do końca wycieczki. A miłość ta przetrwała po dziś dzień...


Ganesia podróżujący na swoim szczuro-dziku. Prawda, że ma uprzejmą trąbę?



Nie wszystkie posągi bogów są kolorowe i radosne. W takich specjalnych niszach, przy ołtarzach zasłoniętych i odsłanianych tylko w czasie rytuałów, można było zobaczyć bardziej mroczne i z tego, co wywnioskowaliśmy, bardziej święte posągi. Grubasy z procesją wiernych okadzały je, obsypywały kwiatami i tak do kolejnego posągu. Trzeba przyznać, że budziły one grozę i łypały posępnie.




A tu proszę! Polecamy HINDUSKI LIFESTYLE! Kolorowa, szczęśliwa rodzina. Tak nam trzeba żyć i tak się odziewać. I nie tylko nam. Każda modna rodzina powinna tak wyglądać!




Wesoła scenka rodzajowa



Trzeba powiedzieć to głośno, płaskorzeźby w tej świątyni robiły wrażenie. Ogółem była ona bardzo ładna i schludna, co dodatkowo przywróciło nam wiarę w Indie.  Mimo, że słońce parzyło okropnie, to człowiek mógłby się delektować zwiedzaniem tej malutkiej świątynki (jednocześnie najstarszej hinduistycznej świątyni w mieście) jeszcze długo...



...gdyby nagle nie rozległa się straszliwa kakofonia! Jeden człowiek przygrywał na wstrętnej trąbie, drugi tłukł w bębny, a trzeci dodatkowo dzwonił dzwonem. A wszystko BARDZO głośno.




Przeraźliwy ów hałas wwiercał się w mózg i całkowicie odbierał chęć życia. Postanowiliśmy więc czym prędzej się ewakuować i rzucić się w ramiona naszych przyjaciół Chińczyków!




Trzeba było zakrzyknąć: Ahoj przygodo! I taką oto piękną taksówką udać się na zwiedzanie wspaniałej chińskiej świątyni. Proszę bardzo, kierownica po prawej stronie. ZŁO!



Gdy tylko wysiedliśmy z taksiku, uderzyła nas piękna chińskość tego obiektu. Chińskość? A czego się spodziewaliście? - zapytacie. Szybciutko wyjaśniamy. Thean Hou to największa chińska świątynia w Kuala Lumpur. Jest ona jednak bardzo młodą świątynią. Została zbudowana mniej niż 30 lat temu, czyli można by było przypuszczać, że będzie... bardziej modernistyczna? To może za dużo powiedziane. Świątynia ta jest wspaniałym dowodem na konsekwencję w chińskim guście. Bo choć budynek wyraźnie nowy i z wieloma salami administracyjnymi i innego tego typu pomieszczeniami służącymi społeczności chińskiej do celów niereligijnych (sala do zawierania ślubów, restauracja, przedszkole, sklep z pamiątkami - to ostatnie oczywiście najważniejsze), to w zasadniczej części świątynnej po prostu stare dobre Chińczyki z lampionami, ceramiką i ofiarami z oleju. Zbliżało się akurat południe, a słońce waliło pięknie, przez co koloryt i kiczyk tego miejsca eksplodował z całą mocą.


Dodatkowo przed świątynią można było obejrzeć wyjątkowej wręcz urody figury w scenkach, czy to mitologicznych, czy też rodzajowych przedstawiających życie nie tylko cesarzy, ale i prostego chłopa.



Niestety nie wiemy, czy wystawa owa została postawiona jedynie z okazji Chińskiego Nowego Roku, czy też pełni ogólne walory edukacyjne i przybliża malezyjskim Chińczykom ich prawdziwą macierz.



Wokół świątyni palmy (<3) i posągi bogiń. Początkowo palmy wydały nam się nawet lepsze jak w naszym Guangzhou, lecz na szczęście szybko się zreflektowałyśmy i z powrotem stałyśmy lokalnymi kantońskimi palmowymi patriotkami.


I oczywiście... lampiony! Setki, tysiące lampionów! Nie ma dobrej świątyni, ba! Nie ma dobrej ulicy bez lampionów. Czerwony to przecież kolor szczęścia.



Kolejny ogródek z jakąś sympatyczną boginią. Niepokojąco przypomina ona Panią Bozię z Lourdes.


Całkiem estetyczne malowidła przedstawiające chińskie opowieści. Czy to skóra z kangura?



Co ciekawe świątynia owa miała silny charakter synkretyczny. Elementy buddyjskie wymieszane z taoizmem czy konfucjanizmem. Nie jest to nic nowego, chińskie świątynie często są takie. Jednak tu w głównym pawilonie nie mamy jednak Buddów, lecz boginie taoistyczne. 

Groźny bóg pilnujący wejścia do pawilonu. A może to starożytny wojownik Liu Bei?


Mamy i ceramikę! Trzeba przyznać, że detaliki wykonano bardzo starannie i feniks połyskujący w słońcu na tle nieba z bialutkimi chmurkami, aż prosił się o fotografowanie.



Lampionów NAPRAWDĘ było tysiące. Niżej detaliki głównego pawilonu.








Świątynia poświęcona jest bogini morza Tian Hou. Znajdują się tu też ołtarze dwóch innych bogiń - Guang Yin - bogini miłosierdza, oraz Shui Wei Sheng Niang - bogini wybrzeża.
W świątyni owej można poznać swoją przyszłość, czy też otrzymać wskazówki dotyczące teraźniejszości. Wystarczy oczywiście umieć zinterpretować chińską wróżbę. Huehue...

Jak taką wróżbę otrzymać? Chwytamy oburącz wróżebne patyki i podrzucamy je lekko do góry. Po opadnięciu jeden z nich musi się znaleźć zdecydowanie wyżej niż pozostałe. Tak, by nie było wątpliwości. Jeśli nie... zai lai yi ci - spróbuj jeszcze raz:) Gdy mamy już najwyższy patyk - poznajemy numer naszej wróżby.


Gdy gdy już znamy numer wyciągamy naszą wróżbę ze specjalnej wróżbowej komódki. Tak tak. Tu mamy wielką mistyfikację. Najpierw Katarzyna losuje, a później nagle łapa Keczupa (kłóci się tu ona o kolejność zdjęć).



Katarzyna odczytuję swoją wróżbę. Ha! Jest ona nawet trafiona - nie, żeby była dość uniwersalna... (nie chce nam się tłumaczyć na polski, lenistwo). Keczup natomiast całkowicie nie zgadzała się, co do swojej wróżby i po zapoznaniu się popadła w czarną rozpacz. Kazano jej przestać bujać w obłokach i wziąć się za robotę! Akurat, gdy cały czas gadała o swoim najnowszym planie porzucenia nauczania małych Chiniątek, a następnie zakupie hacjendy na Langkawi - rajskiej wyspie w Malezji. Wróżbę tą podsumowała jednym słowem - POZERSTWO!


Na koniec ołtarz bijący złotym blaskiem


Świątynię umiejscowiono na obrzeżach miasta, na wzniesieniu. Było więc widać ciekawą panoramę. Myśleliśmy, że zostaniemy tam już po wieczność... słońce paliło, a zdobycie taksówki graniczyło z cudem.
Nie możemy też pominąć pewnego szczegółu, średnio przystającego prawdziwnym bakpakierom. Spędziliśmy również wiele czasu w sklepie z pamiątkami prosto z Chin (tak tak, naszych Chin!) i był to najlepiej zaopatrzony w suweniry przybytek podczas całej naszej wycieczki. W dodatku wszystko po wielkiej taniości! Po kilku obchodach sklepu zakupione zostały towary następujące: zestaw starożytnych chińskich monet, zestaw starożytnych chińskich znaczków, zestaw magnesów na lodówkę Malezja, bambusowe klapki masujące z chińską medycyną, wachlarz, termofor a'la chińskie ubranko, zawieszka z chińskim znakiem szczęścia i małym dzbaneczkiem (była też z maleńką repliką kapusty pekińskiej z jadeitu, ale nikt się nie pokusił...) i zapewne wiele innych, których nie sposób już przypomnieć. Dobre łupy!


W końcu jednak po wielu bojach udało nam się wskoczyć do taksówki i odjechać do miasta. Gorąco już nam było okrutnie oraz głodno. Z tego powodu odpuściliśmy poszukiwanie milusiego lokaliku i wstąpiliśmy do pierwszej z brzegu stołówki (nieco obskurnej, a jakże!). Oto przykład szlachetnego dania - chlebki naan nadziane serem, do tego piękne sosy. Nie, zielony nie jest o smaku radioaktywnym, tylko miętowym, całkiem niezły. Były też i inne klasyki jak placki roti canai czy kurczak tandoori. Musimy przyznać, że za każdym razem kiedy przypominamy sobie tą wspaniałą kuchnię, łezka rozpaczy kręci się w oku, a z ust wyrywa "Kantońskość jest NAJGORSZA!".



W takich sprytnych trojkącikach z liścia bananowca zawinięty był ryż




Tu już widoczki z centrum Kuala Lumpur - bardzo schludny dworzec



Lans foto z napotkaną instalacją. Niestety serduszko nasze trochę krzywe, ale to nic! I tak kochamy! <3



Kolejny widoczek ze spaceru z dumnie powiewającą flagą Malezji


I na koniec bonus! Naszym ulubionym sklepem było oczywiście 7/11, odwiedzane przez nas namiętnie w różnych krajach Azji. Sprzedawało nam liczne wyśmienite dania z mikrofalówki w czasie, kiedy stołówki były już zamknięte i ratowało raz po raz (jest całodobowe). Tego dnia Keczup wpatrzyła HIT! Wodę z nosorożca, zdrowotną w dodatku, ba! LECZNICZĄ! Z minerałami pochodzącymi prosto od owego nosorożca! Zachęcona atrakcyjną ceną 1 MYR 20, szybciutko nabyła i równie prędko wypiła ów nektar bogów, który pić można jedynie po konsultacji z lekarzem nie więcej niż 2 razy dziennie. Niestety nie podzieli się mistycznymi przeżyciami, albowiem woda z nosorożca smakowała jak zwykła woda z kranu i nawet zaczęliśmy podejrzewać, że nie zawiera ona ni drobinki nosorożca! HAŃBA! Wobec zaistniałego pozerstwa oraz, powiedzmy wprost, oszustwa zdecydowaliśmy się na zakup nieco innych napojów i co prędzej powróciliśmy do hostelu, aby raczyć się zimnym drinkiem w naszych pięknych apartamentach. Wspaniały koniec dnia pod patronatem przyjaciół Chińczyków! Ahoj!


W następnym odcinku: Cameron Highlands, czyli wycieczka na pola herbaty! Ile godzin jesteśmy w stanie spać w autokarze non-stop? Jak smakuje herbatka prosto od plantatora? Jak udało nam się uniknąć ostrzelania z kałasznikowa? Te i wiele innych historii zobaczycie już niebawem! Zostańcie z nami! Joł!

3 komentarze:

  1. Sympatyczna bogini to Kuan Yin.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki za info! Tak nam się wydawało, że to jednak nie Pani Bozia.

      Usuń
    2. nope, kuan yin jest jeszcze przedbuddyjska, wchlonieta przez buddyzm.
      a wraz z handlarzami z juropy dodawano jej cech maryjnych, przez co nieraz sa jej rzezby czy obrazy z dzieciatkami ;) i stad tez podobienstwo do maryjki.

      Usuń