piątek, 6 marca 2015

Prawie Arabia, a jednak Kuala Lumpur! Pierwszy dzień w Malezji + dzioby ptaków gratis



HELOŁ MALEZJA!
Tak oto zakrzyknęliśmy, wysiadając z samolotu linii AirAsia. Pomimo, że zdarzyło im się ostatnio kilka katastrof, lot był przyjemny, a jadło znośne (chociaż Katarzyna ukradła ayam percika, na którego ostrzyła sobie zęby K. Keczup). Po kilku spacerkach wte i wewte zlokalizowaliśmy autobus do miasta (legendarna stacja KL Sentral, która jest centrum WSZYTKIEGO) i za całkiem rozsądne pieniądze rozsiedliśmy się w fotelach. Była to godzina 6 w nocy (zgroza!), więc sen nadszedł szybciutko i nim się człowiek obejrzał, już był zakwaterowany w hostelu (w samym środku Chinatown, gdzie zawsze można liczyć na przyjaciół Chińczyków), umyty i tak dalej. Wycieczka stanowczo nie zezwoliła na krótką drzemkę regeneracyjną, więc ruszylim w miasto!


W tym miejscu chciałybyśmy nadmienić o wspaniałym blogu (wielce nam on pomógł w organizacji) Polki mieszkającej w Malezji https://zuinasia.wordpress.com. Dzięki niemu zwiedzanie Kuala Lumpur szło gładko i przyjemnie (a i można się wielu ciekawostek o Malezji dowiedzieć), także POLECAMY!



Flaga powiewała raźno, a pogoda okazała się wielce sympatyczna. Przez ostatnie dni w naszym Guangzhou wszyscy okrutnie zmarźli, także 30 stopni i słoneczko w pełni wywołały uśmiechy na twarzach wszystkich towarzyszy. Pierwsze, co rzuciło nam się w oczy to miliony palm! Z niesmakiem musimy przyznać, że nawet lepsze jak w Głandzoł.



Keczup postanowiła obfotografować się pod jakimś dziwnym przybytkiem, aby ukazać swoje odzienie turystyczne (szczególnie ulubioną koszulkę podróżniczą z przesłaniem).



Na początek skierowaliśmy swoje kroki do meczetu narodowego, który miał być super łał. Z oddali słychać było rzewne zawodzenie, a potem ukazał się i minaret i cały meczet takoż. Dziarsko podeszliśmy do tłumu kotłujących się turystów (wejście było darmowe, co nas wielce ucieszyło) i wtedy... zaczął się dramat! 



Bardzo hardy pan Arab zagrodził nam drogę i rzekł "Macie nieodpowiednie stroje!" My na to "Jakże to?! Przecie buty zdjęli, spodnie długie, ramiona zasłonięte! Co to ma być?!"
Pan był jednak nieugięty, w dodatku łapał prawie każdego! Panów też, zarzucając im zbyt krótkie gatki lub zbyt frywolną koszulkę. Nieco wkurzone znalazłyśmy jakieś wstrętne szaty i zarzuciłyśmy na głowy. I to nic nie dało, Katarzyna i Keczup zostały zatrzymane po raz kolejny. Tym razem za obrazę obyczajów pod postacią zbyt krótkich rękawów! Reszta wycieczki zostawiła nas, chichocząc złośliwie.
Keczup leciutko się wkurzyła i zaczęła pomstować na muzułmańców oraz bredzić o wolnościach obywatelskich. Na nic się to jednak nie zdało i zmuszone byłyśmy zdobyć wyjątkowo wstrętne fioletowe szaty Buki.
Tak, właśnie te.


Nie było to jednak łatwe, gdyż szat zabrakło i należało czekać na wychodzących turystów, by szybko im odzienie odebrać, zarzucić na siebie i biec do meczetu, nim horda innych turistenów dorwie ją w swoje łapy. Chętnych na szaty, jak łatwo się domyślić, było wielu, w tym wyjątkowo zażarta i bezwzględna grupa Rumunek. Panowie radzili sobie w następujący sposób - zsuwali gatki maksymalnie w dół, by zasłonić kolana, za to odsłonić rzyć, którą następnie zasłaniali koszulką. Co dziwne, kilku udało się przemknąć!
Teraz już obie pomstowałyśmy sobie na muzułmańców, po polsku oczywiście, jak również na Rumunki, niesprawiedliwość świata, łamanie praw człowieka i stwierdziłyśmy, że nasze uczucia ludzkie jak i religijne są obrażane i do meczetu, na znak protestu, NIE IDZIEMY.
Wtedy jednak nadarzyła się wyśmienita okazja i dzięki naszej błyskawicznej reakcji (oraz sile, bo po prawdzie to wydarłyśmy wdzianka z rąk gawiedzi) zdobyłyśmy upragnione wyjątkowo wstrętne szmaty! FANFARY!
Nie opuszczał nas jednak niesmak, czego dowodem jest ta oto mina Keczupa.
Muzułmańcyyyyyy....



Meczet okazał się całkiem przyjemny, choć chodziły po nim patrole obyczajowe i kontrolowały, czy BROŃ BOŻE ktoś nie zdjął kaptura lub szata mu się nie rozchyliła. PRZECIEŻ TO CZYSTE PORNO!



Do środka mogli wejść tylko muzułmanie, więc zdjęcia nie są wyśmienite. Akurat odbywała się ceremonia zaślubin, wszyscy bardzo weseli, ale i tak najważniejsze są foteczki (heloł, to w końcu Azja).



Groby nabożnych mężów, którym nigdy nie rozchyliła się szata



Nie zabawiliśmy w meczecie zbyt długo (niesmak jednak pozostał), poza tym był dość nudny i pusty, nie można też było moczyć nóg w basenie (PORNO, wiadomo). Wyszliśmy zresztą zziajani, bo zbliżało się samo południe i 35 stopni. Nagle zauważyliśmy, że ludzie mają kawaii buteleczki ze słomką, które wydaje jakiś stary świątobliwy mąż. Jak to Polacy, podejrzliwie zapytaliśmy, po ile.
- DARMO! - odparł
I tym samym niesmak odszedł w niepamięć, a muzułmanie na powrót stali się dobrymi ludźmi.


Okej, napili się, pojedli, nasmarowali stopy filtrem i ruszyli dalej. Nieopodal znajdowało się bowiem muzeum sztuki islamskiej, wielce chwalone w świecie. Ciekawe, czy tam też każą zawijąć się w jakieś szmaty, hmmm? Rozmyślania nasze przerwało dość niecodzienne zjawisko. Na trawie, tuż obok chodnika wygrzewał się JASZCZUR! Jak gdyby nigdy nic i w dodatku GAPIŁ SIĘ!
Pogapili się i my i dawaj! Do muzeum!


Muzeum nie było niestety darmowe, trzeba było zatem sięgnąć do kieszeni i wyjąć lokalną walutę MYR lub ringgit, jak kto woli. My woleliśmy używać nazwy MYR, bo brzmi prawie jak EMYR (a emyr wspaniale dogodził w Dubaju, aż się łezka w oku kręci).

Muzeum było ogrooomne i bardzo piękne. Po raz kolejny zrobiło nam się głupio, że tak gadałyśmy na muzułmanów, bo sztuka owa robiła wrażenie. Szczególnie podobały nam się makiety różnorakich meczetów światowej sławy i klasy, aż się zachciało jechać zwiedzać!
Choć do Mekki i tak nie wpuszczą.... Nawet w szacie!


Keczup cierpi zmęczenie muzealne, w końcu zwiedza już 10 minut. Oto i owe makiety! Bardzo profesjonalne wykonanie, szacun.



U góry meczet Sheikh Zayed w Abu Zabi w Zjednoczonych Emiratach Arabskich. Niżej Al-Masdżid al-Haram, czyli Wielki Meczet w Mekce (tak, ten z kamieniem). Było tego wiele!
A oprócz tego pięknie kaligrafowane Korany, biżuteria, ubrania, ceramika, broń, meble i miliony innych rzeczy. Można by tam siedzieć cały dzień!


Kilka ujęć gratis - wnętrze oraz kopuła wieńcząca gmach muzeum.





Eksponaty były wyjątkowo pasjonujące, jednak zmęczenie muzealne zmogło już wszystkich. Postanowiliśmy zmienić nieco tematykę i udać się do Dziobolandii, zwanej również Parkiem ptaków. Po drodze Katarzyna zasadziła nowiuteńką kartę do swojego aparatu. Miał to być deal życia - wspaniała karta kupiona od Pani Chinki, której stoisko było kocem na chodniku. 32 GB za 50 yuanów! Wyobraźcie sobie... karta nie działała! Ooo... tak trudno w to uwierzyć. Wyobraźcie sobie jej histerię: miała dać 50 złotych za oglądanie ptaków i nie móc im zrobić nawet jednego zdjęcia!
Nie, żeby wycieczka dysponowała jeszcze dwoma aparatami, tabletami i niezliczoną ilością komórek... Histeria w toku! 

Oczywiście wstęp do owej atrakcji wydał nam się skandalicznie drogi, ale wyrównaliśmy to jedząc obiad w podłej budzie, a lanczu nie jedząc w ogóle. Podobno wspaniałą atrakcją jest posiłek w restauracji na terenie parku, gdzie ptaki łażą Ci swobodnie po stoliku albo i po talerzu, jednakowoż w swoim skąpstwie postanowiliśmy uwierzyć na słowo.

Ogólnym założeniem tej ynstytucji jest wolny chów ptaków (tak, to są szczęśliwe ptaki!). Park był olbrzymi, jeden z największych na świecie i podobno największy tego typu w Azji. Serio można było smyrać ptaki i ładować im ziarna do dziobów.

To teraz ich dzioby.


Mało imponujący dziób pawia zakończony bardziej imponującym pawiskiem.



Stary Yatta Pelicano!



Tu bardzo ciekawa sytuacja. Otóż odkryłyśmy, że jeden ptak jest WYZYSKIWANY przez inne. Gdy tylko złowi on sobie rybę, natychmiast obskakuje go horda takich szarych typków i wydziera posiłek prosto z dzioba! SKANDAL! Już miałyśmy alarmować obsługę, jednak po dłuższej obserwacji  rozpoznałyśmy w tych darmozjadach dzieci owego ptaka. Widocznie nie zauważył on, że urosły już do jego rozmiarów i nadal spędza czas na przemian łowiąc i plując rybami.




Symbol Malezji - Hornbill - po polsku zwany Dzioborożcem (!!!)
Proszę, jak się gapi jednym okiem. Niestety próba zrobienia sobie z nim selfie spełzła na niczym. Mimo chęci pomocy ze strony zalotnego Włocha. TRZEBA NAM KUPIĆ PATYK!




Pyszniutka papaja. Niestety nie dla ryjów turystów...



... a jako przekąska dla... TAK, OCZYWIŚCIE, ptasich dziobów!



Milusie bajorko z karpiami, które tak uwielbiają wszyscy Azjaci. Keczup wpadła na wielce odkrywczy pomysł zabawienia się ich kosztem i oto... karmienie ryb własnym palcem. Tak, zabawa na poziomie umysłowym trzylatka, ale chwila, któż to jej w tym towarzyszy? Ryby oczywiście okazały się głupie i skubały palca ku uciesze gawiedzi.


Teraz kilka pięknych ujęć naszych małych ptasich przyjaciół. Śpiącą sowę dedykujemy Iwonie T.












Malowniczy widoczek przez wodospad


TUKI <3


Tak, właśnie tą dedykujemy Ci Iwonko!

W tym momencie uświadomiliśmy sobie, że w sumie to obejrzeliśmy już cały park i można by już iść. Wtem przypomnieliśmy sobie, że przy wejściu było coś o tajemniczym SZOŁ PTAKÓW! Kierując się mapką, szybko zawędrowaliśmy na miejsce szoł i usiedliśmy na widowni, wyczekując cóż nam ciekawego pokażą.
Na początek przybiegło stado małych kaczuszek.
- KAWAII - zakrzyknęła Katarzyna, która kocha małe zwierzątka, a nawet dzieci (!!!)
Potem papugi wykonywały różne sztuki typu mówienie, wciąganie flagi Malezji na maszt, układanie klocuszków, zjeżdżanie na zjeżdżalni i wiele innych. Wydało nam się to po prawdzie dość prymitywną rozrywką dla gawiedzi, ale HELOŁ jesteśmy na wakacjach, to idealne rozrywki dla nas ! XD
Gwiazdą przedstawienia był niejaki Ringo, któremu niestety zdarzało się nie słuchać i bić inne papugi, ale był bardzo wesoły.



Okej, w tym momencie nogi wlazły nam już w rzycie i wszyscy chcieliśmy iść jeść, umyć się i położyć w naszym parchatym hostelu. Jednak nieopodal parku znajdowała się jeszcze jedna atrakcja, której nie mogliśmy opuścić. Park jeleni, gdzie ujrzeć można facjatę MYSZOJELENIA!
Dobra, wiemy. Myślicie, że chiński smog nam zaszkodził, a myszojelenie to nasi wyimaginowani przyjaciele. Część wycieczki też tak myślała. Na szczęście Keczup solidnie przygotowała się do podróży i sprawdziła, że to coś istnieje naprawdę. Zatem poszli!

Oto i on! MYSZOJELEŃ!
Zwierzątka te siedziały w czymś w rodzaju ogromnego akwarium, więc zdjęcia bardzo liche. Proszę spojrzeć na tą myszowatą facjatę!


A teraz na te małe kopytka! Szok?



Tak, dla nas też był to niemały szok, tym bardziej myszojeleń okazał się być malutki może na 30 cm. Nie wiem dlaczego, ale spodziewaliśmy się jelenia z gębą myszy. Pogapiliśmy się dłuższą chwilę, ale głód pogonił nas naprzód.

Po bardzo długiej i ciężkiej drodze, gdzie każdy krok przyprawiał o boleści (od czasu lotu o pierwszej w nocy nie zaznaliśmy wypoczynku) dotarliśmy do naszej dzielni. Umysły nasze były do tego stopnia zamroczone głodem, że weszliśmy do pierwszej z brzegu obskurnej stołówki i zamówiliśmy byle co.


Tu część naszych potrawin. Katarzyna ma kawał kuraka, a Keczup niezidentyfikowaną potrawkę, która za bardzo nie miała smaku. Na szczęście mieli tam też całkiem niezłe koktajle z każdego owocu świata (nasze smaki - liczi i GŁOWA BUDDY mówią same za siebie), a ceny potraw były śmieszne (2-5 zł).
Warto zauważyć, że w Malezji nie je się pałeczkami, a łyżką i widelcem na raz. Jedzenie nabiera się łyżką na widelec (a może odwrotnie?), a następnie pakuje do paszczy.

Bardzo strudzeni dotarliśmy do hostelu, który niestety wydał nam się dużo bardziej obrzydliwy niż rano. Dobrze, że mieli choć wodę (zimną oczywiście), ale klepisko zamiast podłogi i wysoka na pół metra poduszka o konsystencji cementu wprawiła nas w lekką konsternację.

Powitały nas też takie oto restrykcyjne przepisy.



Wszystkie zostały oczywiście złamane, ale to już temat na inne notki, HAHA.
Zostańcie z nami! BAJ BAJ!

W następnym odcinku: spotkanie z wielką zieloną małpą i armią jej małych przydupasów oraz jak jedliśmy ręcyma pośród uradowanych Hindusów

1 komentarz:

  1. Uwielbiam te relację z podróży! Bardzo przyjemnie się czyta. Aż chce się tam jechać. ^-^~

    OdpowiedzUsuń