niedziela, 27 października 2013

Hot, moda and shopping! Szalone centrum handlowe w Chinach


Razu pewnego usłyszałyśmy, że w Guangzhou istnieje tajemne miejsce, w którym panoszą się mangozjeby! Takiej informacji nie można zignorować - spędziłyśmy zatem cały dzień na szukaniu owego przybytku, jednak trud i znój nie został nam wynagrodzony:( Nie było go nawet w podziemiach, choć zakładałyśmy, że tam jest miejsce takowych rozrywek (no dobra, znalazłyśmy ze 3 małe budki z Chińczykami grającymi W KARCIANKI z jakichś mang, ale to jednak nie to samo, co obiecane królestwo piedalstwa). Rozczarowane wielce, że nasze badania terenowe do magisterki (tak tak, kiedyś ją napiszemy), się nie powiodą, postanowiłyśmy odpuścić, aż... pewnego dnia, gdy miałyśmy przesiadkę, na rzeczonej stacji metra nasz wagonik zatrzymał się przed podziemnym przejściem z wielkim napisem: COMIC CITY!! Nasz zapał antropologiczny zapłonął na nowo i przy najbliżej wolnej chwili postanowiłyśmy udać się na badania. Nie, nie poszłyśmy tam dla przyjemności, była to ciężka praca, ale czego nie robi się dla fanów i... wyższego wykształcenia;)

sobota, 19 października 2013

Leniwa sobota z chińską kuchnią w tle

Hej ho!
Notka będzie krótka, za to treściwa. Niestety wszyscy nauczyciele chińskiego jak jeden powariowali i rzekli tak "Jesteście beznadziejni! Z testu same jedynki! Macie się wyuczyć WSZYSTKICH znaków, co byli! NA BŁYSK!" A wszystkie oznacza jakieś hmmm... 300 sztuk? Straszne dzieje!

Jako, że z wyżej wymienionych powodów, nie chciało nam się odpalać potężnego woka postanowiłyśmy sięgnąć do zamrażalki po ten oto piękny produkt :)
MROŻONE ŚWINIAKI! 


niedziela, 13 października 2013

Kira kira pika pika! Szalone lampiony, pomelo i świecące uszka - świętowanie w wielkim stylu!

Obiecana druga część notki o lampionach! Ostrzegamy, że jeśli spodziewacie się zdjęć tradycyjnych czerwonych lampionów i dostojnych Chińczyków wpatrujących się z księżyc to gorzko się rozczarujecie :)

W końcu zapadła decyzja - jadziem na lampiony! Szybko zapakowały do plecaka kilogram moon kejków oraz nasze pomelo, coby zjeść wszystko w parku w świetle księżyca. Były gotowe!
Drogę miałyśmy już mniej więcej obczajoną, bo park ów o nazwie Cultural Park (文化公园) mieścił się nieopodal wyspy, gdzie Polacy wydają nam pieniądze. Niestety potem noga nasza zboczyła jakimś dziwnym sposobem i nie dość, że znalazłyśmy się w środku szalonej ekipy rolkarzy, to w dodatku w miejscu targu rybnego, FUJ! Uciekając przed smrodem natrafiły na budkę pana, produkującego sok z granatnika. Miał szaloną maszynę do wyciskania granata do cna oraz milion kilogramów tegoż owocu! Pragnienie w nas powstało okrutne i oto, sialalala, nasz mała buteleczka!
Wyborny był to smak!
Warto nadmienić, że granaty w Chinach są wielkie i wspaniałe oraz stanowią podstawę wyżywienia Keczupa.



niedziela, 6 października 2013

Moon cakes, czyli walka o życie oraz CIASTKA!

Dzisiaj kolejna notka z serii "Czy Chińczycy są podupceni jak nie wiem co i dlaczego tak".
A było to tak… Zbliżało się święto, a tym samym wolne w szkole. Wszystkie dzieci, w tym my, były z tego powodu wielce szczęśliwe (choć pewnie byłyby jeszcze bardziej, gdyby nie kazali odrabiać wolnego w NIEDZIELĘ). Święto o dumnej nazwie Mid-Autumn Festival (Święto Środka Jesieni). Im bliżej owego święta, tym Chińczycy zachowywali się coraz bardziej dziwacznie, szczególnie na zakupach. Kupowali OGROMNE ILOŚCI jedzenia, naprawdę potężne! Biegali po sklepie (zazwyczaj się wleką), gorączkowo przetrząsali półki, w metrze było jeszcze ciaśniej niż zwykle przez ich ogromne torby z zakupami. BA, torby, wózki z zakupami!!! A cóż na tych wózkach jechało?

MOON KEJKI - oto sprawca całego zamieszania!!!





sobota, 5 października 2013

Żar pustyni, białe szaty i czarne kółka - Al Dołha!

Gdy tylko otrzymałyśmy potwierdzenie, że jedziemy do Guangzhou, od razu szaleńczo rzuciłyśmy się do zakupu biletów. Najkorzystniejszą ofertę z Warszawy, z jedną tylko przesiadką, miały dwie linie - niezastąpiony Aerflocik, gdzie jako bagaż podręczny można zabrać worki na śmieci z elektroniką na handel (ale to poleca się przy wyjeździe z Chin) i katarskie linie lotnicze. Jako, że noc na Szeremietiewie nie wydawałam nam się kusząca (Keczup miał tam przyjemność spędzić jedynie 2 godziny, a i tak nie chciał tam wracać), a dofinansowane  z kieszeni bogatego szejka linie lotnicze przez lata utrzymują się w czołówce najlepszych lini lotniczych, wybrałyśmy żar pustyni!
Na zwiedzenie Douhy miałyśmy łącznie 8 godzin - niestety po zmroku, ale i tak postanowiłyśmy skorzystać z okazji (też na zdobycie kolejnej wizy do paszportu). O samym locie zrobimy pewnie osobny wpis (coby porównać wszystkich przewoźników, którymi nam się zdarzyło do Chin lecieć, bądź  z nich wracać), pomijamy więc ten etap podróży i zaczynamy od lądowania.
Gdy tylko samolot zaczął się zbliżać ku ziemi, nasza ciekawość sięgała zenitu! Żadna z nas nie widziała jeszcze ani pustyni, ani prawdziwego arabskiego świata. Początkowo było nudnawo - morze, morze, morze.... ale niebawem naszym oczom ukazały się sztuczne wyspy! Widzieć je człowiek widział już wcześniej - i w Internetach i na "Kulturze Arabów" dr Nasalski pokazywał, więc człowiek powinien być przygotowany, jednak.... kontrast niebieskiego morza, zielone palmy, dziwaczne kształty i świadomość tego, że oni NAPRAWDĘ to zbudowali, robiła piorunujące wrażenie. Trzeba przyznać, że jest to zajawka nie z tej ziemi i gdyby nas było stać, to chętnie nabyłybyśmy jakąś małą hacjendę w takim palmowym raju. Nabrzeże jednak szybko ustąpiło miejsca piaskowi pustyni. Równo stojące arabskie domki, rodzielone sektory miasta i wszechobecny piasek sprawiały, że Doha wyglądała jak makieta, nie prawdziwe miasto. Nie mogłyśmy się doczekać, kiedy sprawdzimy to w realu!







(zdjęcie pochodzi z Wikipedii, hasło Al-Douha, nie jest naszego autorstwa, ale doskonale obrazuje, to, o czym piszemy)