poniedziałek, 28 grudnia 2015

Kacza, jajo, Mikołajo - czyli 5 najlepszych zdjęć grudnia (edycja świąteczna)

Hop hop hop!
Jak spędziliście święta? My na polskiej Wigilii, spaniu 16h i wyjeździe na graniczny wiza trip. Miałyśmy nadrobić notki, ale wyszło jak zwykle. Chyba przydałoby się zwiększyć częstotliwość pisania, bo do naszej kolejnej podróży zostało już tylko 3 tygodnie, a tu Japonia nie skończona, Tajlandia ledwo liźnięta, a przesławne zabytki naszego Guangzhou, to już w ogóle szkoda gadać... 

Czasami obserwujemy bardzo ciekawe rzeczy, które nijak nie pasują do notek, a nie chcemy, by przepadały gdzieś na Facebooku". Zdecydowałyśmy się więc wprowadzić nową serię: "Najlepsze zdjęcia miesiąca. Jako, że grudzień jest miesiącem Kuristmasu, to wybrałyśmy zdjęcia tendencyjne;)

1. Handel uliczny. Tak, kaczki są żywe. 

sobota, 26 grudnia 2015

Wieża Tokijska i świątynia Zojoji w Tokio, a ponadto czy Japończycy kradną i kim są małe kamienne ludziki w śmiesznych czapeczkach?

Wszyscy pewnie lepicie pierogi albo też gotujecie susz na świąteczną kolację i wcale nie zastanawiacie się, jak w Chinach obchodzi się Święta. A warto, bo obchodzi się, choć nikt tu nie słyszał o małym Jezusku. My również przygotowujemy małą wigilię, ale o tym kiedy indziej. By nieco odgonić smutki związane z hmm... trzecimi już świętami pod palmą, postanowiłyśmy popełnić kolejny już wpis o naszym wyjeździe do Japonii.

Jak wiecie spędziłyśmy tam zaledwie 8 dni i w kółko musiałyśmy jeszcze zaliczać shopping na Harajuku, toteż plan był napięty i każdego dnia przewidziano wiele atrakcji. Nie udało nam się zobaczyć wszystkiego, co chciałyśmy, ale nic to! Do Japonii wracamy na pewno już niebawem. Poza tym  w Polsce planujemy zaprzedać ideały i łupać kasę w korpo, by móc raz do roku planować jakąś naprawdę hardą podróż.

Kto wie, ten wie, a kto nie wie, ten dowie się teraz: jesteśmy wielkimi fankami anime DMC (Detroit Metal City). Jest to przedniej jakości produkcja o wrażliwym fanie szwedzkiego popu, który w wyniku bezrobocia zatrudnia się w kapeli metalowej. Okazuje się, że scena wyciąga z niego prawdziwego blakowca. Kra-chan jako pan wszelkiego zniszczenia krzyczy w kółko o śmierci i chędoży, co popadnie. Również Wieżę Tokijską. TAK! To jest życie godne prawdziwego rock'n'rollowca. Częściowo więc z sentymentu, a częściowo ze zwykłych pobudek turystycznych postanowiłyśmy obejrzeć ten oto cud architektury.

sobota, 19 grudnia 2015

Rzecz o chińskim weselu

We wrześniu, po miesiącach przygotowań, wzięła ślub chińska współpracowniczka z klasy Kejk Laoszy. Jako, że pracowały ze sobą pół roku i dość mocno się zżyły, wystosowane zostało oficjalne, czerwono złocone zaproszenie adresowane do Miss Kate. Niestety z uwagi na pracę (ślub odbywał się  w środku tygodnia) było mi dane uczestniczyć tylko w weselu... Ja, Katarzyna, bardzo żałuję, że nie mam możliwościa napisania ciekawej notki o chińskim ślubie, symbolach i zwyczajach. Moje etnologiczne serce aż drży z chęci napisania przydługawego i nudnawego traktatu i znaczy to chyba, że czas wrócić na uczelnię, obronić magisterkę i brać się za doktoraty!

Rzecz będzie więc tylko o chińskim weselu. A było to tak.

Pomimo, że pracę kończymy o 17, Chinki nie mogły się zebrać jeszcze bardzo długo. Jako, że koleżanka owa nie powiedziała mi, gdzie mam jechać, a tylko że mam jechać ze wszystkimi z przedszkola, takoż i czekałam potulnie. Zanim wszyscy się zebrali było już grubo po 18 i w brzuszku burczało potężnie. Okazało się, że trzeba się jeszcze przegrupować, bo część musi jechać taksówką, a część firmowym samochodem, a część to w ogóle nie wiadomo jak. Mnie został przydzielony samochód firmowy z nieudolnym kierowcą i 9 Chinkami.  Jako, że samochód jest 8 osobowy, to... zrobiło się dość ciasno. Na szczęście mi przypadło miejsce z przodu, więc bez gniecenia się, choć miało to i złe strony... Niby młode dziewczyny a trajkoczą jak stare przekupy. I nie wiadomo, czy gorzej było, gdy robiły to po kantońsku (tfu tfu), czy jak darły się po mandaryńsku, by i mnie włączyć do dyskusji. Po godzinie takiej wesołej zabawy dojechaliśmy na miejsce. Jakieś ostateczne zadupie Głandżoł, gdzie od tej pory miała mieszkać ziomalka nasza Rainbow.

Ktoś nas odebrał, przeszliśmy kawałek i... moim oczom ukazało się to. Niestety nie zrobiłam zdjęć przed budynkiem, gdzie również siedziało na oko z 200-300 osób zajadających się a najlepsze.


sobota, 12 grudnia 2015

Dres spoko jest! - starożytna świątynia i mniej starożytne kasyna w Makau.

Hej hej! W naszym Guangzhou panuje zima i okrutny mróz, jak na zewnątrz tak i w mieszkaniu (o zimowych zwyczajach Chińczyków napiszemy niebawem), więc nadajemy nowy raport spod kołdry. Nie jednej nawet, a kilku, a dodatkowo owinięte w kilka par dresów i termiczne wdzianko Mammut dla alpinistów, kupione w naszym ulubionym outlecie po taniości.
A raport dotyczyć będzie wycieczki zagranicznej! Chińczycy są niestety ludźmi nie myślącymi logicznie. Ich zachowania ciężko jest wytłumaczyć zdroworozsądkowo i często sami sobie uprzykrzają życie na milion sposobów. Przy okazji uprzykrzają też życie obcokrajowcom, wymyślając liczne biurokratyczne i dziwaczne przepisy. Jednym z nich jest konieczność opuszczania Chin i wyjazdu za granicę CO MIESIĄC (tak przynajmniej nakazuje wiza, którą posiadamy). Guangzhou nasze leży w odległości niedużej do Hong Kongu i Makau, więc nie mamy złe, ale zastanawia nas sprawa następująca - jak radzą sobie ludzie mieszkający w głębi CHIN?! STRASZNE RZECZY!
Hong Kong wizytowałyśmy ostatnio, więc tym razem wybór padł na Makau. Zazwyczaj wysiadamy tylko na granicy, bierzemy pieczątki i z powrotem (raz Keczup chciała nawet sprytnie ominąć granicę Makau i od razu wracać do Chin, ale została złapana...), Makau zwiedzałyśmy bowiem dogłębnie w zeszłym roku. Ostał się jednak jeden zabytek, bardzo znany i zacny, który zamknęli nam prawie przed nosem i pozwolili rozejrzeć się tylko chwileczkę. Stwierdziłyśmy więc, jedziem oglądać świątynię A-ma!

Droga jak zwykle upłynęła nam na spaniu i po 2 godzinach byłyśmy na granicy. Wbito nam upragnioną pieczątkę i oto stopa nasza postanęła w Makau. Dla niezorientowanych - Makau to była kolonia portugalska, od 1999 jest częścią Chin, jednak posiada autonomię (własny rząd, pieniądz, granica, handel, ogółem Chiny się nie wtrącają). Języki urzędowe to nasz znienawidzony kantoński i PORTUGALSKI, nawet autobusy mówią po portugalsku! W Makau, w przeciwieństwie do Chin i Hong Kongu, legalny jest hazard, zgadnijcie więc, z czego czerpią zyski :).

Okej, wyłazimy, pobieramy mapki i udajemy się w stronę busów należących do kasyn. Jakże to?! Miała być świątynia, a jedziecie na HAZARD?! A gdzie tam, skąpy turysta chcący zaoszczędzić na autobusie, może udać gościa kasyna i podjechać specjalnym busem rozwożącym ludzi prosto do jaskiń hazardu! Szybko sprawdziłyśmy, że najbliżej do świątyni będzie nam z kasyna Grand Lisboa i pewnie, z cwaniacką miną, zasiadłyśmy w busie.

A oto i Grand Lisboa! Niestety zapomniałyśmy zrobić mu zdjęcia, takoż foto z internetu (tu jeszcze z budowie).

http://www.chinadiscover.org/02_Macau/Macau_en.htm

poniedziałek, 7 grudnia 2015

Świętujemy International Lolita Day, szykowna kawiarnia + nieco o chińskiej cenzurze


W pierwszą sobotę grudnia (i bodajże pierwszą sobotę  czerwca) odbywa się International Lolita Day.  Czyli raptem dwa razy do roku, ale nam zawsze wydaje się, że w kółko ktoś wrzuca stylizacje z tej okazji. W tym roku data ta pokrywała się praktycznie z Mikołajkami, więc postanowiłyśmy się nieco zmobilizować i spotkać z chyńskimi lolytami. Po prawdzie od trzech już chyba tygodni chodzimy w dresach i coraz mniej nam się chce, ale o sławę trzeba jednak walczyć i w zasadzie szkoda jest wydawać aż tyle pieniędzy na sukienki, żeby ich później nie nosić...
Postanowiłyśmy odpalić więc Weibo (chiński odpowiednik Twittera) i napisałyśmy odezwę na ścianie, oznaczając profil lolit z Guangzhou i lolickich tea party w naszym mieście. Jak się okazało odezwy nadeszły dość szybko i... tak, ktoś chciał się z nami bawić! Radośnie odpaliłyśmy wiadomości i wtem... Weibo nas wylogowało. Nic to. Logujemy się jeszcze raz i... błąd. Jeszcze raz - błąd, błąd, błąd. Odzyskiwanie hasła smsem, mailem wszystkim. NIC NIE DZIAŁA.

sobota, 5 grudnia 2015

Winter is coming... taobao haul i skarpetkowy life style.

Jak może wiecie, bądź też prędzej nie wiecie, nasze wspaniałe Guangzhou leży na Zwrotniku Raka. Wiąże się to z klimatem subtropikalnym i straszliwym gorącem przez większą część roku. Jednak i na nas przyszedł czas i zima zawitała i w Kantonie. Nie jest to nasza pierwsza zima i doskonale wiemy, że 10 stopni może się wydawać niepozorne, lecz trzeba być zawsze przygotowanym! Kwestię bluz i dresów załatwiłyśmy już po osławionym meczu. Nie ma nic gorszego niż przemoknięte, przemarznięte stopy! Trzeba więc szybciutko uzupełnić skarpety!

Gdzie kupić dobre skarpety? W Polsce problem ten nieustannie nam doskwierał. Skarpetki są bowiem albo nudne, albo bardzo drogie i w dalszym ciągu nie aż tak szalone, jakby się marzyło. Chiny i taobao wreszcie odmieniły nasze życie. A zrobił to jeden konkretny sklep wybitnym towarem z Japonii i Korei, który jak łatwo się domyślić opatrzony jest metką MADE IN CHINA i to na dodatek w naszej wspaniałej prowincji uczynion. 

Jak się dzisiaj okazało, zakupy zrobiłyśmy w najgorszym możliwym momencie. Wyprzedała się już bowiem kolekcja jesienna, a w dalszym ciągu nie było jeszcze wszystkich zimowych  nowości:(
NIC TO! NADROBIMY ZARAZ PO WYPŁACIE. HAHAHHAHHAHAHHA

A oto i nasze nowe nabytki na skarpetkowej górce!


środa, 2 grudnia 2015

"Teraz my pracujemy dla słoni!", czyli wizyta w Elephant's World w Tajlandii

Ahoj! Co prawda od naszej podróży po Azji Południowo-Wschodniej minęła już kupa czasu, ale jeszcze nieco materiału zostało... Wybaczcie nam tą opieszałość (to wszystko przez chińskie dzieci i stresy z nimi związane!). W dzisiejszym odcinku czeka wspaniała atrakcja - z wizytą u słoni!

Słoń jest potężną atrakcją Tajlandii, a przejażdżki na nim umieszczane są w praktycznie każdej ofercie wycieczki. Rafting, skakanie z wodospadu, po drodze ze trzy piwa Chang plus trekking na słoniu, a to wszytko w trzy godziny i za 50 zł, brać i cieszyć się! Mocno średnio nas to jarało, bo po pierwsze pół godziny jazdy to trochę mało kontaktu ze zwierzakiem, a po drugie dźwiganie kontrukcji z dwójką turystów raczej średnio bawi słonia. Na szczęście udało nam się znaleźć obiecujący program w ośrodku Elephant's World nieopodal miejscowości Kanchanaburi (około 2 godziny drogi z Bangkoku), który obiecywał brak jazdy na grzbiecie słoni, bicia słoni, dokuczania im metalową pałką, a w zamian miłość i lepienie ryżowych kuleczek dla bezzębnych podopiecznych. Jedziemy!

Z samego rańca pod nasz hostel podjechał okazały świniubus, którego zadaniem było pozbieranie turistenów z miasta. Każdy z dumą dzierżył w dłoni siateczkę bananów, którą zamierzał sprezentować obślinionej słoniowej paszczy. Na miejscu powitali nas wolontariusze (za darmo sprzątają słoniowe kupy!) i odbył się krótki wstęp teoretyczny. W ośrodku znajdują się w większości słonie stare i schorowane, które wcześniej pracowały przy wycince lasów albo w przemyśle turystycznym (tak, woziły turistenów na grzbiecie), a kiedy nie dawały już rady, były wyrzucane. Dowiedzieliśmy się, że słoń absolutnie nie może dźwigać na grzbiecie więcej niż 100 kg, gdyż ma bardzo delikatny kręgosłup (jak myślicie, ile waży metalowa\drewniana gondola z dwójką białasów z US?). Prócz tego nie powinien chodzić po betonie, bo rani mu to i parzy stopy. Kilka młodszych słoni zostało zabranych z ulicy, gdzie zmuszano je do żebrania i właśnie takie poparzone stopy miało (obecnie przebywanie słoni w mieście jest nielegalne i widząc taki proceder, można wezwać policję).