Podróżowanie jest fajne. Odkrywamy nowe miejsca, poznajemy ciekawych ludzi, grzejemy zadek na jakiejś plaży i nażeramy gębę lokalnymi pysznościami. Do tego możemy zrobić tysiące foteczek, żeby pochwalić się nimi na fejsie, albo Instagramie (gdybyście jeszcze nie followali naszego, to zapraszamy!) To są te dobre strony podróżowania i nimi chwalić lubią się wszyscy. Jest jeszcze druga strona medalu - gdy coś nie wyjdzie. Z naszej bądź też czyjejś winy. Nie boimy się do tego przyznać, dlatego też zapraszamy na mrożący krew w żyłach wpis! Najwyżej uznacie, że jesteśmy najgorszymi podróżniczkami świata!
1. Nocleg u zboczeńca
http://www.nationalgeographic.com/travel/destinations/europe/netherlands/best-bars-in-amsterdam-netherlands/
To najgorsza ze wszystkich historia i niekwestionowany numer jeden strasznych przeżyć. Chyba nawet gang rowerowych rabusiów nie był tak okropny, jak ów zboczeniec. A wszystko to zaczęło się tak...
Znacie nas głównie z perspektywy życia w Chinach i podróżowania po Azji tudzież jeżdżenia na wschód. Kiedyś jednak bardzo dużo podróżowałyśmy po Europie Zachodniej. Skąd miałyśmy na to pieniądze, skoro byłyśmy biednymi studentkami? Ano nie miałyśmy. Dlatego podróżowałyśmy bardzo budżetowo. Tanie loty, autobusy za 5 euro, a jak się nie dało to autostop. Spałyśmy zawsze w dormach, nawet w takich po 10 osób albo korzystałyśmy z couchsurfingu. I o tej darmowej opcji noclegowania będzie ta wesoła historia. A raczej historia niewesoła. Drodzy Rodzice... nie czytajcie tego!
Miało to miejsce w Amsterdamie. Mieszkałyśmy sobie wesoło w hostelu, była z nami jednak wybitnie skąpa koleżanka, której skąptwo przewyższało nasze jakieś kilka razy. Wzięła ona na kilkunastodniowy Eurotrip bodajże 100 euro, kiedy więc noclegi z uwagi na weekend miały podrożeć z 10 euro na bodajże 15, zaczęła lamenty:
- Nie stać mnie! Będę szukać kołczserfera! - oznajmiła.
Wzruszyłyśmy ramionami, a że powróciłyśmy akurat z imprezy, wszystko wydawało nam się niezłym pomysłem. Katarzyna poszła spać, a Keczup, jak to Keczup miała kwestię noclegu w głębokim poważaniu. Rano koleżanka była w wyśmienitym nastroju.
- Znalazłam takiego wspaniałego chłopca! Patrzcie!
Istotnie, chłopiec ten wyglądał dość porządnie, oceny też miał niezłe... Trochę zaniepokoiło nas to, że w rubryczce hobby obok muzyki i hodowli chomików wpisał też naturyzm, ale wiecie... Może lubi się czasami poopalać goły na plaży dla naturystów, co kto lubi. Idziemy! Otwiera nam kulturalny młody człowiek (w ubraniu!), zaparza herbatkę, zajmuje rozmową, wszystko pięknie ładnie, może niesłusznie wzięłyśmy go za zboczeńca, myślimy. Nagle udaje się do toalety i...... NIESTETY. WRACA GOŁY.
- KANIEC! - jawi się w naszych głowach. - Przecie tu nawet nie ma plaży! Trzeba wiać!
http://www.gran-canaria-info.com/photos/beaches/beaches/gran-canaria-s-best-nudist-beaches-7-7750
Twierdząc, że woła nas zwiedzanie, szybciutko opuszczamy lokal. Znieważamy koleżankę, że poprowadziła nas do zboczeńca i postanawiamy, że wracamy do hostelu. Ona lamentuje, że nie ma pieniędzy i musi spać w kartonie. My chcemy wrócić na moment, zabrać bagaż i uciekać. Ona, żeby wytrzymać kilka godzin i rano jechać do Paryża. My, że jest głupia. Ona, że litości. Zwiedzamy najdłużej, jak tylko się da, a potem odbywamy jeszcze bardzo długą przejażdżkę autobusem (korzystając z biletu całodobowego). Wracamy i próbujemy ukradkiem wślizgnąć się do mieszkania zboczeńca. A tam najprawdziwszy SZOK! Okazuje się, że w międzyczasie przyjechała inna dziewczyna, chyba po bardzo grubej imprezie, która rzuciła się w ramiona gołego zboczeńca! Na szczęście ta dwójka miała wiele wspólnych tematów, więc zajęli się sobą, a my przycupnęłyśmy na kilka godzinek do czasu naszego odjazdu do Francji. Udając, że śpimy dosłyszałyśmy jeszcze, że chłopiec żali się, że w ogóle nie ma z nami kontaktu i że nie chcemy z nim grać w gry komputerowe (choć oszust nawet nie zaproponował gier!). Na koniec stwierdził, że plaże dla nudystów w ogóle go nie pociągają, a ponadto nigdy nie rozbiera się przed rodziną i znajomymi, a jedynie przed obcymi ludźmi z kołczesfingu, co ostatecznie zakwalifikowało go jako zboczeńca. O 4 rano w pośpiechu opuściłyśmy lokal, zostawiając mu na pamiątkę puszkę pasztetu podlaskiego i ruszyłyśmy w dalszą drogę.
Ta historia zaważyła na tym, że zakończyła się nasza przygoda z kołczserfingiem. Zdarzali się dobrzy ludzie, ale w Europie trafiałyśmy na same dziwadła. A holenderski zboczeniec przebił wszystko!
2. Today one step, on Monday another step
To sformułowanie sprawia, że włos na głowie jeży się nie tylko nam, ale również Agiemu - keczupasowej siostrze, która była z nami podczas słynnej bakpakierki pod Himalajami. W sumie nigdy nie opisałyśmy tych przygód i powstał z niej bodajże jeden wpis, który możecie odnaleźć tutaj. A troszkę szkoda, bo prawda jest taka, że wszystkie najhardsze historie pochodzą z podróżowania po Chinach. Gotowi? Opowiadamy!
Kiedy byłyśmy jeszcze wesołymi studentkami chińskiego uniwersytetu wybrałyśmy się na wyprawę do Yunnanu, albowiem jest to chyba najciekawsze prowincja Chin. Z jednej strony graniczy z Wietnamem i jest już bardzo mało chińska, z drugiej to legendarne miejsce upraw chińskiej marihuaniny, wesołych mniejszości etnicznych ową marihuaninę palących oraz... Tybetu. Tak, Yunnan graniczy z Tybetem. Tym najprawdziwszym, do którego wjechać tak trudno. A kultura nie uznaje prostych granic. Dlatego, gdy dotrze się do podnóży Himalajów, można poczuć się jak w prawdziwnym Tybecie i uczynić zdjęcia tybetańskiej stupy i setek czarnych świnek.
Właśnie tak uczyniłyśmy wybierając się do Shangrili, czyli małego miasteczka zagubionego w górach, do którego autobus dojeżdżał 7 godzin i na dodatek jeździł raz na kilka dni. Położone na wysokości grubo ponad 3000 m.n.p.m było najdziwaczniejszym miejscem, jakie widziałyśmy w życiu. Gdy wysiadłyśmy w centrum miasta byłyśmy prawdziwie zaszokowane - wyglądało ono jak po bombardowaniu. Gdy dotarłyśmy do hostelu niejakiego Juna - Koreańczyka, który w szale miłości się tam osiedlił, był on prawdziwie przerażony!
- Nikt tu nie przyjeżdża zimą! Przecież są lawiny! Tu jest niebezpiecznie! Nie możecie wychodzić po zmroku!
Rzeczywiście wszędzie wisiały ogłoszenia, żeby turyści nie wychodzili, bo grasują bandy złych ludzi. A że byłyśmy tam jedynymi turystkami, prawdopodobieństwo napadu wydało nam się dość wysokie.
Czy przeraziłoby nas jednak coś takiego? Oczywiście, że nie! Wesoło łaziłyśmy po okolicy, oglądając ośnieżone szczyty siedmiotysięczników, zwiedzając tybetańskie klasztory i kręcąc młynkiem modlitewnym. Oczywiście na takiej wysokości, przy słońcu odbijającym się od śniegu wielce spaliłyśmy swoje facjaty. Czy wspominałyśmy już, że byłyśmy w trampkach?
Ta przepiękna podróż znalazła się na tej liście z powodu długotrwałego problemu z... pieniędzmi. Już pierwszego dnia Keczup zgubiła chińską kartę Katarzyny. W drugiej nieszczęśliwie zablokowałyśmy pin i okazało się, że zostałyśmy z jedną jeno kartą. Nie stresowałyśmy się zbytnio, bo była to nasza karta vip, która daje możliwość darmowej wypłaty we wszystkich bankomatach świata (czasem oszukują) i na którą inni uczestnicy wycieczki przelali mamonę. Bez stresu. Ona zawsze wszędzie działa. Okazało się, że... nie w Yunnanie. Znaczy działała, ale czasami chińskim władzom coś odwala i zdarza się (bardzo rzadko), że w bankomatach nie ma pieniędzy albo akceptują co którąś wypłatę. Wyjaśniła nam to ziomalka mieszkająca w Chinach od lat, co jednak wcale nie poprawiło to naszej sytuacji. Dlatego też, niezastąpiona w takiej biedzie, Mama Katarzyny wysłała nam szybko 2000 PLN przez Western Union. Niestety w LiJiangu w banku, który miał się niby tym zajmować, nie mieli pojęcia, czym owe magiczne przelewy są. Zabawa w ile można przeżyć za 100 yuanów zaczynała nas już nieco męczyć, jednak nie odpuściłyśmy sobie wyjazdu do Shangrili! Optymistycznie założyłyśmy, że tam na pewno uda się odebrać pieniądze. Baaaardzo optymistycznie. EH. W banku założonym jeszcze pewnie przez towarzysza Deng Xiao Pinga pani powiedziała, że owszem - obsługują oni WU, jednak dzisiaj możemy zrobić first step, a kolejny dopiero w poniedziałek. Na fakt, że te błyskawiczne przelewy dochodzą w 10 minut na całym świecie, niewzruszona urzędniczka rzekła: Nie w Chinach.
Jesteśmy gdzieś pod Tybetem bez hajsu i nadziei na jego zdobycie. Czy może być gorzej?
Owszem. Postanowiłyśmy zasadzić do bankomatu naszą ostatnią kartę (tą, która nie chciała wypłacić gotowizny) i... bankomat zgasł. Każdy, kto zna Katarzynę wie, że jest ona człowiekiem ciasteczkowym do momentu wyczerpania cierpliwości. Tu jej cierpliwość się naprawdę wyczerpała i obudziła się punkowa strona jej natury! K. zaczęła kopać bankomat! Przerażona Pani zobaczyła, że nie żartujemy, wyłączyła ustrojstwo z prądu i oddała nam kartę. Z jeszcze większym przerażeniem zobaczyła, że zmierzamy ku drugiemu bankomatowi - czyżbyśmy ten też chciały skopać? I nagle drugi bankomat... dał nam pieniądze. Byłyśmy uratowane! Mimo, że w tę podróż zabrałyśmy cztery różne karty to najadłyśmy się stresu.
3. Kambodżańsko - tajska granica z problemem gastrycznym
http://asiatrips.travel/blog/crossing-borders-south-east-asia
Udział w tej pięknej historii mieli również rodzicie Keczupa, którzy udali się z nami w pamiętną, bo pierwszą bakpakerkę po Azji Południowo-Wschodniej. Pokazaliśmy im wtedy, jak wygląda podróżowanie w wersji bardzo budżetowej i prawdopodobnie będą to oni pamiętać... już zawsze. A to dzięki pamiętnemy hostelowi w chińskiej dzielni w Kuala Lumpur oraz... najstraszniejszemu transferowi naszego życia.
Drogę z Siem Reap w Kambodży do Bangkoku (w Tajlandii) postanowiliśmy pokonać drogą lądową. Niestety loty były w owym czasie (Chiński Nowy Rok) straszliwie drogie, a mapa i internety mówili: to nie tak daleko! Kilka godzin i będziemy na miejscu. Przejście graniczne Aranyaprathet -> Pot Pet miało być dość przyjazne. Wiadomo, że z khmerskiej strony nieco bardziej dzikie, ale ogółem Azja to Azja. Wiadomo, czego się można spodziewać.
Jakoś tylko nie pomyślałyśmy, że po całym dniu zwiedzania Angkor Wat w straszliwym upale może się okazać, że podróż taka będzie... wielce męcząca. Nie to jednak było największym problemem. Otóż w Angkor pokusili się o drogi, ale bardzo paskudny makaron. I tak, jak zazwyczaj na naszych żołądkach nic wrażenia nic robi, tak ten makaron będziem pamiętać zawsze. Czemu? Domyślcie się sami. Bolące brzuszki dawały o sobie znać już podczas czekania na autobus. Skoro miał być on o drugiej w nocy, to przecież nie będziemy wykupować kolejnego noclegu! To byłoby marnotrawienie monet! Lepiej siedzieć na werandzie hostelu, truchleć, czy szelest za krzaków to kolejny wielki waran, czy może wataha wygłodniałych psów i mimo ciągłego spryskiwania się deetem być całym pogryzionym przez komary. Co oznaczają komary w takim klimacie? Trzeba się modlić, by nie dopadła człowieka malaria! Same atrakcje!
http://www.phnompenhpost.com/analysis-and-op-ed/ineptitude-border
Wpakowani w autobus, ledwo żywi i pewnie już srogo odwodnieni, dali się powieść na osławioną granicę. Tam zobaczyli cuda, których nie sposób opisać. Nawet chińskie metro nie daje podobnych odczuć. Pchanie się, przenoszenie świni na plecach i łapóweczki za wszystko. To jest Azja! To jest życie! Szkoda tylko, że obserwowali to słaniając się na nogach. Jedyny pozytyw był taki, że wyglądali tak żałośnie, że nikt nie zażądał od nas żadnych dodatkowych pieniędzy. Granicę przekraczało się pieszo, a po tajskiej stronie (która była już dość kulturalna) miał nas ktoś odebrać. Kto? Jak nas pozna? Czy nalepki starczą? To wszystko budziło nasze wątpliwości. Na szczęście okazało się, że już czekał na nas piękniutki... świniobus, do którego pospiesznie nas spakowano i zawieziono w jakieś podejrzane miejsca przerzutu turysty. Cała operacja Siem Reap - Bangkok miała zająć 8 godzin, a zajęła coś rzędu 20. Popatrzcie tylko na Katarzynę. TO ZDJĘCIE MÓWI WSZYSTKO.
4. Szalony przewodnik w Ha Long Bay
Cudowna zatoka Ha Long, must have każdej wyprawy do Wietnamu. Pragnęłyśmy zobaczyć te cuda i my! Niestety tak się złożyło, że to miejsce przyciąga tak turystów, jak i różnych szemranych oszustów i naciągaczy. Autobus miał kosztować 5 dolarów, a żądają 50? Rejs miał trwać 2 dni i oferować luksusową kajutę, a okazuje się, że jeden dzień spędzacie w tym autobusie za 50 dolców, a w kajucie wita Was szczur i karaczan? Naczytawszy się tego typu atrakcji na blogach, postanowiliśmy zawierzyć renomowanej agencji turystycznej i w niej wykupić rejs. Korzystając z tego, że podróżowaliśmy akurat z czwórkę (my plus siostra Keczupa, Agi oraz jej kawaler, Kuba), dostaliśmy nawet zniżkę i obiecywano nam nie lada atrakcje. Miało być wietnamskie karaoke na pokładzie, łowienie kalmarów na wędkę, pływanie kajakami, mistyczna jaskinia, ogółem moc zabawy! Super, jedziemy!
Już w autobusie okazało się, że nasz pan przewodnik jest człowiekiem wielce żartobliwym, a żart jego jest mocno rubaszny.
- Hehehe, a tu są takie dwie dziewczynki, a tu takich dwóch chłopców - śmieszkował, wskazując na Keczupa i Katarzynę oraz dwójkę nastoletnich Niemców. - To może Wam załatwić zamianę kajut, hehe.
Spojrzałyśmy na niego z nieukrywaną pogardą, ale nieszczęśni Niemcy wydawali się mocno wstrząśnięci (zresztą wyglądali oni na bardziej zainteresowanych sobą nawzajem). Żartów nie było końca, a w dodatku pan szczerze przyznał się, że jest hehe lekko wczorajszy, bo nadużył wódeczki marki Hanoi. Dotarliśmy! Zajmujemy kajuty i dawaj, na górny pokład! Tam pan przewodnik wyciągnął pierwszą flaszeczkę wódki Hanoi i dawaj polewać!
- A tak się wznosi toast po wietnamsku! Raz, dwa, trzy... Mot, Hai, Ba, YOOOO!!!!! - darł się wniebogłosy.
I tak dziesięć razy! Warto dodać, że było wręcz koszmarnie zimno, lecz mimo to każdy nadział na siebie wszelkie ciuchy i dawaj, oglądać widoki.
Już wtedy turyści poczęli wymieniać między sobą brzydkie słowa o panu przewodniku... A to było zaledwie preludium jego możliwości. Nadszedł czas na mistyczną jaskinię. Podświetlono ją w sposób okrutny i dawała po oczach światełkami w różnych kolorach. Żółty, zielony, niebieski, czerwony, na przemian i wszystkie na raz! Zaraz oślepniemy!
- A kto widzi tutaj sexy lady? O tam! A tutaj coś dla pań... sexy guy! Hoho hehe - pan zaśmiewał się do łez, pokazując nam rzekome lubieżne figury, jakie przyjęły formy skalne (informacji na temat jaskini oczywiście w tej wycieczce zabrakło).
Niestety nikt się nie śmiał... Tak się bowiem złożyło, że wycieczka nasza składała się w obywateli Holandii, Belgii i Izraela w średnim wieku, zażenowanych Niemców (którym kultura nakazała kilkukrotnie cichutko się zaśmiać), pary z Hong Kongu i nas. Acha, jeszcze dwie imprezowe Kanadyjki, które zalotnie łypały na Niemców.
Po jaskini czas na imprezę! Pan przyniósł kilka zgrzewek piwa Ha Long, po czym... zaczął się żegnać.
- Bawcie się dobrze! Ja tu popłynę małą łódeczką na statek obok pić wódkę Hanoi z kolegami. Joł!
I zostawił nas z załogą, która nie mówiła w żadnych języku, prócz wietnamskiego. No dobra, pojedli, popili, to może te karaoke? Załoga nie wiedziała, o co nam chodzi. Karaoke niet! To może te kalmary? Też nie ma! Wtem Kanadyjki zaczęły się rozbierać i stwierdziły, że będziem skakać do wody. Wszyscy uznali to za idiotyczny pomysł (było ciemno i okrutnie zimno), zdołały jednak namówić Niemców. Reszta obserwowała to ze zgrozą, prosząc niebiosa, by się nie potopili. Nagle wrócił pan przewodnik! Chodził zygzakiem i tryumfalnie dzierżył w dłoni... TAK! Flaszkę wódki Hanoi! Wszyscy byli już tak wściekli, że uczynili panu pamiątkowe zdjęcie, celem zgłoszenia tego do agencji.
A oto nasz luksusowy wycieczkowiec Aloha!
Następnego ranka pan dalej był wczorajszy, trochę jednak zmartwiony sytuacją. Prosił o wykasowanie zdjęć, a by okazać swoje dobre serce, częstował wszystkich.... kto zgadnie? TAK! Wódką wiadomej marki. Na pytanie o kajaki, podrapał się po głowie. No, tam są chyba jakieś trzy, możecie pływać. Szkoda, że pada deszcz, a kajaki miały być wczoraj, razem z kalmarami i karaoke!
Wróciliśmy wściekli do Hanoi i podrałowaliśmy do agencji celem zgłoszenia skargi. Trochę czuliśmy się jak donosiciele, ale ludzie! A jak Niemcy by się potopili?!
5. SaPa i gdzie są tarasy ryżowe?
W tej samej agencji wykupiliśmy wcześniej również wycieczkę do północnej wietnamskiej prowincji Sapa, by oglądać wspaniałe tarasy ryżowe i czarne świnki. Cena była podejrzanie dobra i podliczyliśmy, że jechanie tam samodzielnie wyniesie więcej, szok! Po historii z panem przewodnikiem coś nas jednak tknęło i poprosiliśmy o zwrot pieniędzy. Jedziemy sami! Upewniliśmy się kilkukrotnie, czy tarasy na pewno są widoczne (oczywiście!), zarezerwowaliśmy bilet na autobus i dawaj, w drogę! Pierwszy zgrzyt nastąpił, gdy pan kierowca obudził wszyskich przed piątą rano.
- Sapa! Wysiadać! - krzyczał.
Turyści tłumaczyli, że dopiero o szóstej ktoś ma po nich przyjść (byli to ludzie z wycieczki, na którą też mieliśmy jechać), że na zewnątrz jest zero stopni i czy mogliby jeszcze chwilę zostać. NIE! Posłusznie wysiedli i stali na poboczu, marznąc. Keczup, Kuba i Agi tak łatwo się nie dali.
- Nie wysiadamy! - krzyczeli, jednocześnie udając, że śpią.
Za nic mieli awantury, ani to, że Katarzyna okazało się łamistrajkiem i stała na poboczu z resztą turystów, krzycząc do nich brzydkie słowa. Zajmowali autokar aż do szóstej, kiedy to pan kierowca wyrzucił ich wręcz siłą. Skandal! Turyści nadal czekali. Nikt po nich nie przyszedł! Toż to jeszcze gorsza hańba niż w Ha Longu! W końcu wszyscy rozeszli się w poszukiwaniu noclegów. Okazało się, że niemal od razu znaleźliśmy elegancki hotel z podgrzewanymi materacami za 20 zł, podczas gdy biuro żądało więcej za homestay na jakimś klepisku bez ogrzewania. Zgroza!
Dobra, wygrzali się, czas iść oglądać tarasy! Idziemy... Rozglądamy się. Ktoś nas tu chyba oszukał! Wszędzie mgła, nic nie widać. Zero turysty, tylko pies z kulawą nogą i rolnik popędzający świnię, który patrzy na nas, jak na idiotów. Nie dziwimy się, miało być bowiem tak....
https://indochinatours.info/attractions/tour-3-nights-2-days-in-sapa-vietnam.html
A jest tak!
W dodatku było koszmarnie, okrutnie ZIMNO. Pocieszało nas jedynie to, że mało brakowało, a spalibyśmy na klepisku i odbywali 15 kilometrowy trekking po tarasach, których nie widać! Z ledwością doczłapaliśmy do najbliższej wioski mniejszości etnicznych 5 kilometrów i spędziliśmy miły czas ze stadkiem czarnych świnek. Słynny trekking 15 kilometrów przełożyliśmy na następny dzień.
Kolejnego dnia nikt się jakoś specjalnie do tego wyczynu nie palił.
- To może wypożyczymy skuterki i pojeździmy po okolicy? - zaproponował Kuba.
W tym oto momencie wszyscy ujrzeliśmy, jak bardzo idiotyczne są nasze zamiary. 15 km trekking, nawet motorkowy, w śniegu i mrozie, na śliskiej drodze, żeby zobaczyć tarasy, których NIE WIDAĆ! Wróciliśmy pod elektryczne kocyki z naszych łóżkach i nie wychodziliśmy cały dzień!
Obiecujemy, że niebawem stworzymy osobny wpis o Sapa, bo to jedynie zarys pięknej historii, jaka nas tam spotkała! Przynajmniej nie musieliśmy składać potem kolejnej skargi w agencji jak te biedaki, których zostawiono o 5 rano na mrozie samych sobie.
Jak Wam się podobają nasze przygody? Czy wydają Wam się straszne, czy może przesadzamy? A może sami przeżyliście jakieś mrożące krew w żyłach wydarzenia w trakcie podróży? My teraz się z tego śmiejemy, ale wtedy nam do śmiechu nie było!
Uwielbiam czytać te wasze historie:D sama czasem nie dowierzam jak to wszystko możliwe i jak dzielnie stawiałyście temu czoła:D ze mnie niezła panikara więc ujuj :D
OdpowiedzUsuńCzekam na więcej!
Świetne historie, ale sama prawda :)!
OdpowiedzUsuńHaha, świetne historie! :)
OdpowiedzUsuńNie zazdroszczę takich przygód, ale przynajmniej jest o czym pisać :)
OdpowiedzUsuńO przynajmniej piszecie szczerze, jak było! Ileż można czytać słodkiego tiru-riru i szalonych zachwytów innych blogerów podróżniczych :) Wiadomo, takie sytuacje zdarzają się bardzo rzadko, ale warto też i o nich wspominać, żeby Wasi ewentualni naśladowcy byli gotowi na to, że podróżowanie to nie zawsze tylko wygodna i przyjemności. Ja tak miałam w trakcie wyprawy pod namioty. Byliśmy 8 dni w górach, bez dostępu do prądu i wody...był środek lata, a tu 11 stopni i non stop lało, gdy 4dnia deszczu nie miałam już ani jednej suchej rzeczy przeżyłam kryzys...byłam bliska załamania, bo nie tak to wyglądało w mojej wygodnej nastoletniej główce. Ale najwyraźniej moje łzy przekonały bóstwa i od następnego dnia zaczęły się wielkie upały :)
OdpowiedzUsuńurzekł mnie ten pasztet w podzięce... albo raczej w komentarzu :D
OdpowiedzUsuńOczywiście najweselsze historie pochodzą z Chin i Wietnamu, coś mnie to nie dziwi wcale a wcale.
OdpowiedzUsuńZawsze z perspektywy czasu spoglądam na tego typu akcje, jak te wasze opisane, i chce mi się śmiach przeokrutnie. Z własnej nierzadko głupoty i skąpstwa :D
OdpowiedzUsuńDla mnie chyba najgorsze było jak jechałam nocnym autobusem do londynu, a koło mnie usiadł zboczony hindus i kleić się zaczął. Najgorsze, że nawet kilkakrotne uderzenie go łokciem nie poskutkowało. Ostatecznie faceta zgłosiłam na dworcu ochronie. Z furią, bo nie zmrużyłam oka.
Ja to niezbyt wspominam wycieczkę do Warszawy- jednym słowem syf, kiła i mogiła :D
OdpowiedzUsuńJesteście super! Historie czyta się jednym tchem, chcę więcej!
OdpowiedzUsuńDroga córko!!! Nie znałam historii o zboczeńcu, no ale przecież uprzedził lojalnie o swych skłonnościach naturystycznych. Ale za to jest co wspominać. DCz
OdpowiedzUsuńNiezłe te historie. Teīī mam jedną. Poznałam gościa pod domem. Spoko kolo, numer wymiana i ok. Wracam z Pl i na lotnisku odkrywam, że klucz 1000km ode mnie. 1.stycznia. 22.00. Nikt nie odbiera z kobiet na liście w telefonie. 150 Euro na ślusarza - nigdy! Skończyły się babki, dzwonię do facetów. Nowopoznany sąsiad. Raz kozie śmierć. Zgodził się. Idę do niego. Myślę, kimnę do rana, a tam po pierwsze: na sofie nie, bo nawet nie pamiętam co, po drugie: na dywanie nie, bo nowy i ma zostać taki puchaty. U mnie w sypialni, mówi. I wiesz, że zostałam. Nie wyglądał na groźnego, chociaż miał kilka pejczy i innych urządzeń typu sadomaso. Nawet klatkę. Przyznaję, słabo spałam na czuwaniu...
OdpowiedzUsuńŚwietnie się czyta Wasze przygody, chyba już czas na książkę, tematycznie krajami i według atrakcji turystycznych oraz zagrożęń czyhających na nieświadomych turystów ;) Z coach-surfingu nie miałam przyjemności korzystać, ale gdyby mnie kiedyś naszło, z pewnością trzy razy się zastanowię :) W Chinach byłam tylko raz i nikt nie namówi mnie na więcej ;) Pozdrawiam ciepło :)
OdpowiedzUsuńNie wiem czy starszne te Twoje przygody, ale napewno dzięki nim ten wyjazd będzie do końca życia wspominany z uśmiechem na twarzy i sentymentem:)
OdpowiedzUsuń