środa, 25 marca 2015

Prawie Indie, a to dalej Kuala Lumpur! - drugi dzień w Malezji i o tym, jak Katarzynie odechciało się wycieczki do prawdziwych Indii



ZIELONA MAŁPA PACZY!!!

Wesoło powitał nas kolejny malezyjski dzień! Powstaliśmy całkiem wypoczęli, bo SPALIŚMY (WOW! poprzedniego dnia z uwagi na lot nie było nam to dane), choć materace, a już w szczególności poduszki do najwygodniejszych nie należały, oj nie... 

Zaczęliśmy od śniadania na dachu naszego hostelu, na podstawie poniższych zdjęć można sobie wyrobić zdanie o tym przybytku. Łatwo dostrzec, dajmy na to, lodówkę okręconą łańcuchem! Choć śniadanie smaczne.



Nieco później kroczyliśmy naszą dzielnią Chinatown, psiocząc na nasz wyjątkowo paskudny hostel. Powtarzały się utyskiwania następujące:
- KLEPISKO zamiast podłogi!
- brak opłaconej klimatyzacji w pokoju rodziców Keczupasa (potem okazało się, że tajemna dziura w suficie, z której wychodzą karaczany, to właśnie ta klima, włączana tylko w nocy)
- brak opłaconego wiatraka w naszym pokoju (choć potem zidentyfikowałyśmy dziwną dziurę w ścianie jako wiatrak)
- brak ciepłej wody (choć niektórzy utrzymywali, że taką zastali)
- łazienka, którą była słuchawka od prysznica zawieszona nad kiblem
Uffff, tak właśnie było!
Całe szczęście, chińska dzielnia obfitowała w takie cudowności, że uśmiechy co prędzej powróciły na nasze oblicza. Czegóż tam nie było! Koszulki z wieżami Petronas za 6 myrów (jakieś 6 zł), Raybany za 15, okulary Prada i Gucci również dostępne, a nawet Hindus ze świeżutką i tłuściutką samosą. MNIAM!
Zakupiliśmy kilka drobnych pamiątek i dawaj, w kolejkę, by jechać do sławetnej atrakcji Batu Caves - hinduistycznej świątyni ulokowanej w jaskini. Kolejka jechała długo, a miejsc siedzących oczywiście brak, bo wszystkie zajmowali wystrojeni Hindusi wiozący kosze z wiktuałami. Nudząc się nieco, podsłuchałyśmy rozmowę stojących nieopodal dziewcząt, które od pół roku były w podróży dookoła świata i zdążyły objechać już Europę (były one z Austrii), Amerykę Północną i Południową, Afrykę, Azję Południowo-Wschodnią, po Malezji wybierały się jeszcze do Chin i dawaj, do domu! Tak, a to wszystko w pół roku! Facjaty nam się wyciągnęły ze zdumienia, tym bardziej że dziewczęta były w pełnym makijażu, ze zrobionym włosem i paznokciem, a także dopracowanymi ałtfitami! Nie jest to niestety nasz poziom bakpakerstwa, chlip.

Dojechali! Ludzi było MILION! Ryzykując bycie zadeptanym, wydostaliśmy się co prędzej na zewnątrz i oto... TADAM! Oczom naszym ukazał się taki złoty ziomek, wielce monumentalny. Katarzyna cały czas opowiadała o swojej miłości do Indii i planach wycieczki w przyszłym roku. Co gorsza chciała namówić na ten wyczyn Keczupasa, która jednak hardo odmawiała, budząc tym smutek w sercu Katarzyny.


Oczywiście oprócz ziomka znajdowało się tam około miliona Hindusów oraz wiele straganów ze wszystkim, co porządnemu Hindusowi w życiu potrzebne. Naręcza kwiecia...


jak i szaty w szalonych kolorach...


a także możliwość wyhennowania sobie, czego dusza zapragnie!


I oczywiście słodycze! Nam przypominały niestety chińskie gnioty, więc darowałyśmy sobie zakup.



Potem nastąpiło pamiątkowe zdjęcie z małpą w gangsta pozach. Niestety temperatura wynosiła jakieś 35 stopni, a słońce paliło prościutko z góry oraz powodowało oślepienie. Postanowiliśmy szybciutko schować się w jaskini ratować życie!


HAHA! Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Na drodze stanęły nam niestety wybitnie wysokie schody. Dzieciaczki szły raźno, a my razem z nimi.


Pewną rozrywką przy wchodzeniu była możliwość pobujania się z małpami, z której to Keczup co prędzej skorzystała.


Niestety małpy były nad wyraz ruchliwe, stąd zdjęcia lichutkie... Jest mała małpka!



Oczywiście prawdziwe okazały się plotki o złośliwym i złodziejskim charakterze małp. Jedna z nich (matka dziecka w dodatku!) napadła maszerującą po schodach kobietę i zaczęła wyrywać jej kwiecie z rąk. Kobieta walczyła, ale niestety... przewaga małpy była przytłaczająca! Jak widać na załączonym obrazku, żre kradziony towar! A dziecko patrzy!



Po drodze mijaliśmy wiele pięknych figur


 Aż w końcu, po mozolnej wędrówce, zlani potem dotarliśmy do celu!


Przywitały nas tam grube brzicha (piękne czeskie słowo) i więcej szałowych figur


Wszędzie były TONY śmieci, tu kawałek schodów zaaranżowany na cmentarzysko starych dekoracji



Skały, po których raźno skakały małpy





Wspomniane śmieci. Było ich MILION. Były one WSZĘDZIE. I nieco obrzydzały nam zwiedzanie.



Typowe zachowanie Hindusów w świątyni - siedzenie, plotkowanie, piknikowanie, czasami też robienie na komórze






Tu z kolei kapłani, zwani przez nas grubasami (choć nie wszyscy byli grubi...)



Wiele osób miało głowy wysmarowane podejrzaną papą (podobno produkowaną z prochów przodków). Zaraz zaraz, czy ten pan z tyłu nie jest przypadkiem opętany przez dżinna?!


I tak oto zakończyło się zwiedzanie Batu Caves. Atrakcja była to wspaniała, choć ohydny upał, szalony tłum oraz brud i smród nieco utrudniały nam wizytę. Nawet Katarzynie odechciało się wycieczki do Indii, głównie z uwagi na ów brud i smród. Co ciekawe, gdy opowiadaliśmy potem napotkanym bakpakierom o tym, co nas tu spotkało, byli oni zadziwieni! Twierdzili, że oni w Indiach byli, Hindusi są czyściutcy i milusi, a brud w świątyni był dlatego, że trafiliśmy na święto. Oho, no tak, jak i święto to i syf, proste!
Żeby nie było, że gadamy na Hindusów! Postanowiliśmy przyjaźnić się z nimi dalej i powędrowaliśmy do dzielni Little India. Nie ukrywajmy, głównie były to cele spożywcze :)
Jest i dzielnia! Kolorowa i radosna!


Różnego gatunku owoce i kwiecie, takich straganów było bardzo wiele


Dobra dobra, zwiedzanie zwiedzaniem, ale czuć było głód! Zaglądaliśmy do licznych stołówek, wyglądających na nieco parchate i w końcu znaleźliśmy to, czego szukaliśmy! Jadło na liściu bananowca! Weszliśmy dziarskim krokiem i zaordynowaliśmy - LIŚCIA!
Pan Hindus bardzo się ucieszył, cała reszta lokalu także i po chwili na stole wylądowały wyjątkowo pokaźne liście. Pan sprawnie nałożył wielką kupę ryżu i rozmaite dodatki, a potem przyniósł zamówione mięsiwo/ryby/owoce morza, co kto tam chciał.


Tu mamy już mięsiwo i sosa i wielkiego chrupka, którego pan dał nam w gratisie. Nikt nie chciał udostępnić swojego zdjęcia, więc Keczup postanowiła się poświęcić i oto jest paskudne foto, na którym je jak świnia. Jadło z liścia je się bowiem RĘCĄ! Używanie sztućców to okrutne pozerstwo i zniewaga każdego Hindusa we wszechświecie. Jadło było wyśmienite!


Był z nami i kokos! Ha, nie jeden! Z tyłu uświniona łapa Katarzyny podczas spożycia.


Ażeby dostać się do miąższu kokosa została opracowana specjalna metoda zeskrobywania go słomką, a następnie wciągania. Niestety nieco czasochłonna, ale nie mogliśmy pozwolić, by pyszniutki kokos poszedł na zmarnowanie! To byłby dyshonor! Metoda ta została nazwana RURKOWANIEM i została wykorzystana jeszcze nie raz.


Pamiątkowe zdjęcie lokalu i naszych kucharzy. Ach, aż się łezka w oku kręci na wspomnienie pysznego jedzenia w Malezji... Szczególnie porównując z kantońskim, BLEEE.


I na koniec detalik w postaci tysięcy bransoletek



Pojedli, popili, obkupili się z indyjskie zakąski (hitem była wyśmienita chałwa) i ruszyli na dalszą przygodę. Po drodze zahaczyliśmy o centrum handlowe, udekorowane z okazji zbliżającego się Chińskiego Nowego Roku (tak, obchodzi się go nie tylko w Chinach).



Pan Chińczyk i jego stragan z owocami


Specjalny noworoczny Swatch! Z kozoowcą! Chińczycy niestety nie wiedzą, jaki mają rok, bo znak na kozę i na owcę jest taki sam. Wobec tego używają tych dwóch zwierzątek zamiennie. 


I dawaj! Na Petronas Towers! Budynek, który swojego czasu był najwyższy na świecie, nim Arabowie nie postanowili dokuczyć. Mieszkając w Guangzhou, jesteśmy przyzwyczajone do drapaczy chmur na dzielni i Kanton Tower nieopodal (jeden z najwyższych budynków świata), ale Petronas też robi wrażenie!


W środku jest, A JAK, centrum handlowe! Chińskie lampiony noworoczne oraz kosmiczna, przeszklona winda, którą jechaliśmy pojeść potrawy z mango w jednej z restauracji.


Nocne ujęcia wież. Gdy tylko zapadł zmrok, rozpoczęło się szaleństwo zdjęciowe! Prawie każden jeden człowiek wyciągnął patyk i począł robić sobie dziesiątki, ba! Setki zdjęć siebie z wieżami w tle! Przodowali w tym, a jakże, Koreańczycy, wykonując sesje grupowe w różnych słitaśnych pozach. A tu nóżka w prawo, a tu leciutko uniesiona, a tu palec dotykający policzka albo naburmuszona minka, podczas gdy jeden z nich robiący za fotografa tarzał się po ziemi celem uzyskania wspaniałego efektu. Byliśmy nawet świadkami kiełkującego, przy fotografirowaniu, romansu pomiędzy Koreańczykiem, a Japonką. Ach, ta dzisiejsza młodzież!



Nagle Katarzyna rzekła:
- Tu, w Petronasie, miał być eleganto lokal serwujący potrawy z duriana! Trzeba iść kupować!
Tak się złożyło, że postanowiła ona stać się fanką duriana (jest to wybitnie śmierdzacy owoc o konsystencji gluta i smaku skisłej cebuli) i jeść go w każdym kraju Azji, gdzie jest on dostępny. No dobra, poszli. Wybór durianowych przysmaków był przeogromny - ciasteczka, babeczki, różniste ciasta, lody, no po prostu niebo w gębie! I to jeszcze wszystko przecenione o 20% (bo był wieczór, a w  Azji wszystko nieświeże, czytaj jednodniowe, się wyrzuca).


Myślałyśmy długo, aż w końcu wybrałyśmy naleśniki z durianem, durianową muffinkę i ciasto francuskie z nadzieniem durianowym. Nawet pomimo opakowań śmierdziało okrutnie! Przechodzący Malezyjczycy pytali, czy to durian i na odpowiedź twierdzącą, kiwali z uznaniem głowami.


Jemy! Katarzyna dalej utrzymuje, że jest fanką duriana. Co gorsza, ojciec Keczupa również uznał, że jest dobry! Upał im się na mózg rzucił!


Byliśmy nieco zgorszeni, bo słyszeliśmy o szoł tańcujących fontann odbywającym się wieczorami pod Petronasem, a tu nic! Sądziliśmy że nas oszukano i nawet mieliśmy plan zgłoszenia tego partolowi policji, a jak! Tymczasem szoł był... po drugiej stronie budynku. Katarzyna popadła w taką nerwowość, że nawet powiedziała brzydkie słowa do Koreanek robiących sobie kawaii focie i zasłaniających widok, to niespotykane w jej przypadku! Szoł całkiem zacne, choć podobno w Batumi lepsze. Była to już na szczęście ostatnia atrakcja, bo nogi włazili w rzyć, a człowiek upocony. Wróciliśmy do naszego ulubionego hostelu i po drobnej nielegalnej imprezce udaliśmy się na spoczynek nocny, by nazajutrz jako świeżutki człowiek witać nowy dzień!


W następnym odcinku: ile towaru wynieśliśmy z najlepszego sklepu z pamiątkami świata, czy hinduską kakofonię da się przeżyć bez szwanku i jak smakuje woda z nosorożca? Dowiecie się już niebawem! Bądźcie czujni!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz