Wielki powrót! Tak tak, pewnie byli i tacy, co nie wierzyli, że jeszcze kiedyś ów blog ożyje, a może nawet i tacy, których wiara nigdy nie zgasła (tym z Was powiemy, szacun na dzielni!). Może i rok 2020 nie był zbyt obfity turystycznie, bo od marca nie wyściubiamy zbytnio nosa z domu z wyjątkiem okazjonalnych wypraw do Biedronki, Lidla bądź Karfura (choć to już dalej trzeba drałować i rzadko się zdarza). Za to, ha, wiele pięknych przygód nie zostało jeszcze opisanych, a w tak zwanym międzyczasie udało nam się postawić stopę w kilku krajach, a nawet na kilku kontynentach, rozwinąć naszą pozycję w branży mody, być świadkami ataku kowida na Włochy, pokochać Indie, a nawet (FANFARY!) zostać magystrami. Jak to dumnie wszystko brzmi, aż serce rośnie.
Być może niektórzy z Was pamiętają naszą notkę o zwiedzaniu Kazachstanu z... maja 2018 roku. Miałyśmy opisywać świeższe wyczyny z Indii i Kanady, ale Keczup uparła się, że kontynuuje ona Kazachstan, bo przygody na kazachskiej wsi po dziś dzień jawią jej się jako legendarne. Zaczynajmy zatem!
Z wesołej i jednocześnie nieco przerażającej Astany przemieściłyśmy się na południe kraju, korzystając z kazachskich linii lotniczych SCAT, gdzie pani stewardesa cały lot roznosiła cukierki i kazała jeść, bo inaczej uszy wybuchną (dodatkowo w samolocie panowała temperatura 40 stopni, ulubiona Kazachów), by następnie przemieścić się do niegdysiejszej stolicy zwanej Ałmaty (za PRLu znanej jako Ałma Ata). Same miasto oferuje wiele zabytków, lecz najlepsze atrakcje znajdują się nieopodal (no, tak ledwo 200 km od Ałmat), a są to:
- Kanion Szaryński - drugi na świecie najwspanialszy kanion, zaraz za wielkim imperialistycznym bratem z Kolorado
- jeziora Kolsay - przepięknej urody jeziora leżące w górach na wysokości 2000 m. n. p. m., w sam raz na wesołe górskie wycieczki oraz biwaki z kiełbaskami
- jezioro Kaindy - jezioro znane z wyjątkowo turkusowej wody oraz zatopionego w nim sosnowego lasu, można wręcz rzec leśnej Atlantydy
Oczywiście w umysłach naszych narodziła się chęć ujrzenia wszystkich tych atrakcji, lecz niestety zaistniał pewnien problem - dojazd tam. Miejsca te są dość znacząco oddalone od Ałmat i większość osób dociera tam wynajętych samochodem o odpowiednich gabarytach i możliwościach technologicznych, a my niestety nie posiadłyśmy umiejętności jazdy (Keczup w sumie posiadła, ale z dużym prawdopodobieństwem byśmy zginęły). Trzeba było coś obmyślić! Po zasięgnięciu opinii w Internecie oraz wśród miejscowej ludności i turystów dowiedziałyśmy się, że istnieje opcja wynajęcia kierowcy z samochodem, który nas po tych miejscówkach obwiezie. Kierowcy takiego należy szukać... NA BAZARZE.
Nie wydało nam się to dziwne nic a nic i ochoczo ruszyłyśmy na rzeczony bazar, gdzie można było również zakupić świeży udziec z konia, papieroski na sztuki oraz innego typu niesamowite wyroby kulinarne.
Poniżej próbka wspomnianych wyrobów kulinarnych. Świeży kumys (podfermentowane końskie mleko) oraz szubat (napitek z mleka wielbłąda) prosto z samochodu! Akurat miałyśmy szansę popróbować obu tych przysmaków wcześniej i oba były wybitnie paskudne, także nie skusiłyśmy się ponownie. Za to rzeczywiście napotkałyśmy na bazarze wielu kierowców, którzy oferowali nam przejażdżkę w cenie 100 euro za cały samochód.
- Pani, ale nas jest tylko dwie! Nie opłaca się! - grzmiała Katarzyna.
- DROGO! - zawtórowała Keczup.
Może gdybyśmy miały ze sobą wesołą ekipę turystyczną i wcisnąłby jeszcze z pięć osób jak niegdyś do Malucha to interes ten miałby sens, ale stówa na dwie rozłożona!? NO CHYBA NIE.
Wielce byłyśmy zawiedzione, a wizja zapłaty 100 euro za sam dojazd, bez noclegów ani prowiantu nie przemawiała do nas nic a nic. Jeszcze mniej uśmiechało nam się wybulić po 150 dolarów od osoby za wycieczkę dla obcokrajowców PO ANGIELSKU z biurem podróży. Wtem zapoznany wcześniej kolega Wiktor z Rosji zapodał nam cynk.
- W rosyjskich biurach podróży można jechać za tanio! - obwieścił.
To była szansa nie z tej ziemi! Co prawda nasza znajomość rosyjskiego nie jest zbyt wybitna i bazuje głownie na czytankach maja siemia (moja rodzina) o bracie Fiedzi, co nie rabotajet, bo on studient, ale za to umiem czytać cyrylicę! Szybko wynalazłyśmy w radzieckiej części Internetu adresy biur podróży i dawaj, pajdziom! I o dziwo, ta misja zakończyła się powodzeniem. W cenie 120 zł od osoby wykupiłyśmy trzydniową wycieczkę obejmującą jeziora Kolsay oraz Kaindy z dwoma noclegami w domu miejscowej ludności we wsi Saty oraz pełnym wyżywieniem (w tym oto biurze, gdyby ktoś kiedyś chciał skorzystać). Toż deal życia! Jedynym minusem było to, że objazd kanionu odbywał się w tym samym dniu w ramach innej wycieczki i tak czy siak musiałyśmy się do niego wybrać z kierowcą w późniejszym terminie, ten problem jednak postanowiłyśmy przełożyć na tak zwane potem.
Wieczorkiem spakowane, naszykowane i pełne werwy ruszamy na miejsce zbiórki, a tam wszyscy smutni, zdruzgotani wręcz! Co się stało?!
- Zaraz się okaże, że odwołali naszą wycieczkę! - zakrzyknęła pełna złowrogich przeczuć Katarzyna.
Wtem podchodzi do nas pan przewodnik.
- Niestety wydarzyła się straszna tragedia. Droga do jezior jest nieprzejezdna i musimy nieco zmodyfikować plan. Zamiast jezior pojedziemy do kanionu - oznajmił, patrząc na nas lękliwie.
SZCZĘŚCIE, RADOŚĆ I UCIECHA! Uśmiechy na twarzach wszystkich dzieci! Umówmy się, że trekking dookoła jeziora w górach nie pociągał nas jakoś wybitnie, a tu i zatopiony las i przeklęty kanion i kazachska wieś, a wszystko za jedyne 120 zł! Bardzo uradowane wsiadłyśmy do autokaru, by wraz z kwiatem kazachskiej młodzieży oraz wesołą parą Wietnamczyków ruszyć ku przygodzie!
Nad ranem docieramy na kwaterę i dawaj, od razu we wyro przespać się choć trzy godzinki przed wielkim dniem. Niestety po pobudce Keczup zaczęła zachowywać się nad zwyczaj dziwnie, turlać się po łóżku i robić tunele w pościeli.
- Chyba gdzieś tu zgubiłam jedną soczewkę - oznajmiła posępnie.
Jak łatwo się domyślić po dłuższych poszukiwaniach przy pomocy jednego oka i przekopywania pierzyny, soczewka się nie znalazła.
- A nie wzięłaś zapasowych? - przytomnie zapytała Katarzyna.
- Pewno, że wzięłam. Toż nie jestem głupia... Są w Ałmatach! - dumnie obwieściła Keczup.
- Za to jak idę do wychodka wystarczy, że przymknę jedno oko i nie widzę już żadnej ohydy!
Katarzyna dba o poranną higienę (ten zlewik i kubeczek z wodą były jedynymi sprzętami łazienkowymi).
Po śniadaniu złożonym z dziesięciu rodzajów słodkich bułeczek, kopy jaj, potężnej ilości masła i innych tłuszczy, zasiedliśmy w samochody i dawaj na przygodę! Pojazdy te nie były byle jakie, bo najprawdziwsze radzieckie uazy, które trzęsły się jak szalone, rzęziły, ale za to jechały żwawo i po kamieniach i nawet przez rwącą rzekę przedarły się bez trudu, takich samochodów już nie robią!
Dobra, wysiadamy i maszerujemy nad jezioro. A na miejscu szał, turkusowa woda, zatopione drzewa, góry, cisza, spokój, śpiew ptaków i konie majestatycznie galopujące nieopodal.
Pierwszym zabudowaniem, które przykuło nasz wzrok, był ten oto skromny meczet. Nie wchodziłyśmy do środka, bo nauczone poprzednimi doświadczeniami pewnie zostałybyśmy wyrzucone i jeszcze w gratisie zelżone (różne już nas upokorzenia spotykały w meczetach łącznie z wzięciem za szpiegów z wrogiego imperialistycznego kraju!).
W końcu ledwo żywi doczołgaliśmy się do autokaru, gdzie kto żyw zaczął ściągać w siebie zbędną odzież, wachlować się czym popadnie oraz wychylać napitki. Keczup, nadal w bluzie, poczęła wykonywać dziwne ruchy rękoma pod ową bluzą.
- Keczupie - zaciekawiła się Katarzyna. - Czy przypadkiem w 35 stopniach pod tą bluzą i koszulką nie masz jeszcze odzieży termicznej dla himalaistów marki Mammut?
- Oczywiście! Pod spodniami też!
Katarzyna po dziś dzień wypomina to wydarzenie, a przecież Keczup należycie przygotowała się do wycieczki! Musicie bowiem wiedzieć, że jest jej zimno ZAWSZE, a odzież Mammut zakupioną po taniości w chińskim outlecie zaczyna nosić jak tylko temperatura spada poniżej 15 stopni (na plus oczywiście!).
W ostani wieczór naszego pobytu pan przewodnik zapowiedział niesamowitą atrakcję, otóż we wsi odbędzie się najprawdziwsza kazachska dyskoteka! Wyobrażacie sobie taką okazję? Może nawet i Na Diskatieku by pojeciało, nie mówiąc już o tańcach z prawdziwymi kazachskimi zalotnikami!
A my co?
A MY CO?!
My wybrałyśmy ruską banię! Tak, wybrałyśmy czystość i ciepełko. Wygodę i mydełko!
Nie ma w nas żalu po dziś dzień! Zresztą reszta towarzystwa wróciła z imprezy nadzwyczaj szybko, bo okazało się, że miastowa młodzież z Ałmatów nie potrafi się dobrze bawić, ha! W sumie jak tak się teraz zastanawiamy to być może po prostu nie mieli powodzenia wśród miejscowych, bo od dwóch dni się nie myli...
Tęskniłam!
OdpowiedzUsuńJesteśmy!
UsuńZajrzałam na bloga z cichą nadzieją, jako że Wasz profil na fejsie ożył po miesiącach wegetacji i się nie zawiodłam! Od paru lat marzy mi się Kazachstan, ale dla większości moich znajomych to zbyt egzotyczna wyprawa :( mam nadzieję, że po rozesłaniu linku do Waszego wpisu przynajmniej ktoś ze mną pojedzie z obawy przed szemranymi bazarowymi rekinami biznesu...
OdpowiedzUsuńWróciłyśmy! Ciężkie czasy nas tymczasowo dopadły, ale będziemy pisać. Na Kazachstan namawiać i jechać, bo to jest kraj wielu możliwości i wielu przygód kumysem płynący.
UsuńOjej, ja z tych, których nadzieja nie umiera. Ot tak sobie sprawdziłam dzisiaj, szczerze mówiąc, nie pamiętając nazwy bloga: wpisałam w Google "dziobak Kaha i..." (sorry, Keczupie, pamięć zawodzi). Wielkie dzięki za wpis, widoki przecudne, a i opowieść zacna. Będę czekać na kolejne przygody, również ze świata mody. Ściskam!
OdpowiedzUsuńJesteśmy wzruszone taką postawą <3. A i takie wyszukiwanie bardzo szanujemy!
UsuńGdzie mój komentarz?
OdpowiedzUsuńGłupi blogger wrzucił automatycznie wszystkie komentarze do spamu, bo jak blog nie działał to głównie spam leciał. A my płakałyśmy rzewnymi łzami, że nikt nie komentuje :(
Usuń