poniedziałek, 7 kwietnia 2014

Czarne świnki i jak burgery, czyli wycieczka pełna przygód!

 Tryumfalny powrót blogasia!

Ostatnia nasza notka niestety objawiła się milion lat temu, ale postanowiłyśmy prowadzić teraz bloga jak prawdziwi SŁUŻBIŚCI! W tenże sposób mamy też zamiar chodzić do szkoły, uczyć się i pracować, a co!

Na początek warto wspomnieć, że skończyła się wspaniała miesięczna przerwa tzw. ferie zimowe i zaczął nowy semestr... ECH, zarówno Katarzyna jak i Keczup Karol okazali się studentami nad wyraz wybitnymi i z poziomu drugiego awansem przedostały się na poziom czwarty. Czym to skutkuje? Ano tak:
- 80% do 90% procent klasy stanowią Azjaci, którzy...
a) noszą do szkoły wielkie WALIZY z książkami i pomocami szkolnymi
b) zaopatrzeni są w czerwony długopis, którym szybciutko poprawiają błędy przy sprawdzaniu zadań, co więcej podkreślają też znaki, których nie znają!
c) z małymi wyjątkami wiedzą WSZYSTKO i ZAWSZE
d) uczyli się chińskiego w swojej Korełe/Wietnamie/Tajlandii/Japonii już 2 czy 3 lata, więc teraz wprowadzają inne dzieci w stan permanentnego stresu i poczucia nieuctwa T__T
- skromne 2 godzinki dziennie na odrobienie zadań i powtórzenie materiału już nie wystarczają... co więcej nie wystarcza też godzin 4, 6, a nawet 8!
- Katarzyna ma najbardziej na świecie zatwardziałego wroga - pana od mówienia, który zwyczajnie się na nią UWZIĄŁ!
- na zajęciach ze słuchania równie dobrze mogliby mówić językiem mongolskim
- a codziennie przybywa MILION nowych znaków do wykucia!!!! NIEEEEEEEEEE!

A taką oto szkolną bramę codziennie przekracza Karol Keczup, rozmyślając nad swoim ciężkim losem... TFU! znaczy nieuctwem!



A mijając takie oto budyneczki i palmy myśli "jak tylko wrócę do domu, zaczynam się hardo uczyć! NIE, nie pójdę spać!"



A teraz przyjemniejsza część notki - nasz wyśmienity feryjny wyjazd w nieznane! Wędrowałyśmy radośnie w sumie 3 tygodnie po prowicji Guangxi, Yunnanie aż pod samiuśki Tybet. Przygód było wiele, dziś tylko skrótowo pokażemy, co i jak. Zapewne rozwój akcji nastąpi w kolejnych wpisach.

Takie oto widoczki zaserwował nam Yunnan: 


A w takich oto luksusach przyszło nam się bawić (na zdjęciu towarzysz wycieczki zwany Agim). Przecudne dzieło motoryzacji!


W sklepie z herbatami u tej pani zostawiłyśmy miliony juanów, mieli nawet słonia i wielkie chińskie monety z herbaty, ale Katarzyna zabroniła zakupić :(
Tutaj udaje, że zna się na herbacie i bierze na węch.


Legendarna turystyczna miejscówka Kamienny Las nieopodal Kunmingu (czyli jakieś 2 godzinki podróży autobusem). Miliony Chińczyków z milionem ton prowiantu, czyli po staremu. Udało nam się nawet przy pomocy chińskiej mowy wyprosić taniutkie studenckie bilety dla całej wycieczki, uśmiechy na twarzach wszystkich dzieci!


Wielki Sternik Przewodniczący Mało, którego udało nam się przypadkiem spotkać, kiedy poszukiwaliśmy jedzenia. Dumny jak zawsze! Mało już ich w Chinach stoi, więc radość nasza była tym większa. Co prędzej została wykonana okolicznościowa sesja zdjęciowa, ku uciesze Chińczyków, z ręką uniesioną ku górze.


Potem wyruszyliśmy na pamiętną wycieczkę do Wąwozu Skaczącego Tygrysa. Wysokość była porażająca, nóżki boleli, oddychać ciężko, ale poczciwe facjaty kóz dodawały nam sił! (może dlatego, że ambitnie postanowiliśmy przejść dwie trasy w czasie przewidzianym na jedną). Co więcej autobus wiozącym nas do wąwozu wypełniony był najprawdziwszymi bakpakerami, dzięki którym dowiedzieliśmy się między innymi, że:
- w plecakach mają 3 zmiany bielizny, moskitiery, namioty i tabletki do uzdatniania wody NIEZBĘDNE wręcz na taki trekking
- podróżowanie po Chinach jest dla prawdziwych hardkorowców, bo, O GAD, Chińczycy nie mówią po angielsku! (a angielski jest taki prosty - taką prawdę objawił Amerykanin Australijczykowi)
- najlepiej wynając Chińczyka, który ten sprzęt będzie za nimi niósł (holenderska parka z dzieckiem miała też plan powierzenia dziecka do niesienia)


I właśnie kiedy byliśmy w trakcie drugiej trasy w dół, by zobaczyć rzekę (choć pani Chinka krzyczała - oszaleliście! nie zdążycie! autobus wam ucieknie BEZPOWROTNIE!) stwierdziliśmy - no nie zdążymy! Opcja była tylko jedna, rezygnujemy z mozolnej wspinaczki w górę, a zamiast tego wchodzimy po drabinie. Niestety istniał jeden szkopuł... drabina miała jakieś 20 czy 30 metrów, pięła się pionowo w górę, a końca nie było widać.


Tak, to właśnie owa pamiętna drabina. Tak, te domeczki widoczne na dole, naprawdę były na dole. Tak, drabina wychodzi z korony drzewa, a drzewo było wysooookie. Tak, drabina była pionowa, a na koniec zaczęła nieco się odchylać w stronę przepaści. I tak, nogi się trzęśli, a dłonie pociły :)

Tu już jedziemy pod Tybet, mijając po drodze ośnieżone szczyty pięciotysięczników. Uszy zatkane były cały czas, a oddech z godziny na godzinę złapać było coś ciężej :)


I dojechali! Autonomiczny Region Tybetański na granicy trzech prowincji. Niestety wyjeżdżając z cieplutkiego i milusiego Guangzhou nie byłyśmy przygotowane na panujące tam mrozy i śniegi! Cóż było robić, codziennie ten sam ałtfit złożony ze wszystkiego, co było w plecaku - 3 koszulki, sweter, bluza, spodnie, na to dresik... żulerką pełną gębą, a do tego nasze facjaty poparzone przez słońce! ACH! (dobrze, że pan Koreańczyk prowadzący hostel poratował nas mistycznym sprejem na oparzenia, chwała mu!)

Wspaniała tybetańska świątynia


A tutaj nasz ulubiony tybetański element krajobrazu - czarne włochate świnie! Były wszędzie, kręciły się po ulicach, przy domach, taplały się w błocku i były ogółem bardzo uprzejme. Prócz nich region obfitował też w małe włochate krowy oraz trochę większe jaki <3


Największy na świecie młynek modlitewny!


Piękne tablice przed naszym hostelem, gdzie byłyśmy jedynymi gośćmi (potem przyjechali jeszcze Koreańczycy). Zasadniczo sporą część czasu zajęło nam zastanawianie się, dlaczego jesteśmy jedynymi turystami w mieście, aż nie przeczytałyśmy w hostelowym przewodniczku Lonely Planet "podróże od września do kwietnia stanowczo odradzane z uwagi na skrajne temperatury, śniegi, lawiny, ataki na cudzoziemców oraz brak ogrzewania". Taka radość!

YAK BURGER! (został zjedzony, a jak!)


Na koniec mapka z trasą, w serdusiu oczywiście NASZE Guangzhou! <3


Pozdrawiamy wszystkich, którzy dotarli do końca wesołym okrzykiem AHOJ!

7 komentarzy:

  1. Ta drabina... na sam widok pocą się dłonie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Na żywo też się pocili... a nogi trzęśli się, oj trzęśli...

      Usuń
  2. ale czaaaaaaaaaaaaaaaaaad!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! <3

    OdpowiedzUsuń
  3. Oj ten język Chiński XD

    Nie no, widoczki cudowne, to trzeba przyznać :D

    OdpowiedzUsuń
  4. swinie swiniami ale kózka <3

    OdpowiedzUsuń