czwartek, 14 stycznia 2016

Zwiedzanie Tokio - spacer po parku Ueno i sushi za grosze

Co prawda Tokio to nie Kioto, lecz i w nim da się poczuć trochę nostalgicznego nastroju starej Japonii. Tak! Nawet nam przydało się nieco odpoczynku od gwarnego Harajuku, czy innych lansiarskich dzielnic. Postanowiłyśmy się wybrać na spacer po Ueno. 

Jako, że nasz śniadaniowy prowiant z Chin już dawno się skończył, trzeba było zaopatrzyć się w jakieś jedzenie. Zostałyśmy wielkimi miłośniczkami zup Japońców, takoż wybór nie był nawet najtrudniejszy na świecie. Wybrałyśmy się do wyśmienitej zupowni niedaleko naszego hostelu.


Zupa jest naszym ulubionym daniem również teraz. Po takiej solidnej porcji można drałować przez kolejne 7 godzin. A drałowanie, jak wiecie, to nasze ulubione zajęcie.



Jak dostać się do Parku Ueno? Dojechać na stację o takiej nazwie. Bardzo prosta sprawa. Czy wiecie, że park ten jest darem cesarza dla narodu? Wspaniała inicjatywa dla stworzenia rekreacyjno-kulturalnej miejscówy. Park Ueno jest bowiem miejscem w którym położone są liczne muzea, w tym Muzeum Narodowe i równie liczne świątynie, a oprócz tego stawy, pola lotosu, a nawet zoo z pandusiami!

Czy pamiętacie pomnik Psa Hachiko? Jeśli nie, to możecie sobie przypomnieć tutaj klik klik klik http://almostparadisse.blogspot.com/2015/11/okadzmy-sie-w-asakusie-swiatynia.htmlW Ueno spotkałyśmy natomiast kolejny pomnik z psem i byłyśmy przekonane, że to Hachiko ze swym panem! Okazało się jednak, że byłyśmy w błędzie, a ten pan to Saigo Takamori, wojownik, o którym opowiadał film Ostatni Samuraj. 


Pomnik posępnych warriorsów z mieczami.




Świątynie są wszędzie! Zwiedzanie Ueno wygląda mniej więcej tak - łazisz sobie po pięknym parku, co i rusz natrafiając na którąś z nich. Poniżej typowe widoczki jak karteczki z wróżbami oraz mini fontanna z przyczajonym smokiem do rytuału obmycia rąk.




Automat, gdzie po wrzuceniu pieniążka, ten panoczek wykonywał taniec lwa, co wyglądało według nas mocno creepy. Akurat napatoczyła się chińska wycieczka, więc dzieci wrzucały tam milion pieniążka.



Okej, przyznajemy się na wstępie, teren parku Ueno jest ogromny i bogaty w atrakcje, wobec tego obawiamy się, że nie pamiętamy nazw wszystkich świątyń oraz co każda miała do zaoferowania. Cieszcie się więc z nami klimatem tego pięknego miejsca!






Pole lotosów, dookoła wieżowce. Park zajmuje ogromny teren, a mimo to znajduje się w środku miasta!





Wnętrze świątyni z ogromnym lampionem.


Według naszych, i naszej książeczki Tokyo, ustaleń nazwa tej świątyni to Bentendo, ale pewności nie ma. Wszystkie były bardzo schludne, w dobrym guście i bardzo nam się podobały (co nie znaczy, że złote, jarmarczne chińskie świątynie nam się nie podobają, są super!).




Roślinność parku. Oprócz gromadki turystów (koniec września to średnio turystyczny czas), miejsce to odwiedzali głównie Japończycy, którzy spacerowali, jeździli na rowerze, pływali łódeczkami po stawie  czy przyprowadzali dzieci lub zwierzęta domowe. Widziałyśmy nawet parę, która pasła swojego królika.




Następnymi świątyniami na naszej trasie były Gojoten i Hanazono, poświęcona bogini Inari i, dzięki temu, obfita w liski. Kroczy się ku nim w dół, ścieżką z jakimś milionem czerwonych bram toori.



Bardzo jest to przyjemne i ciche miejsce, praktycznie bez ludzi, można sobie łazić i zaglądać to tu, to tam. Trafiłyśmy do jakiejś dziwacznej groty z wyjątkowo posępnymi posągami, gdzie atmosfera była tak ciężka, że zwiałyśmy! Nie pierwszy to raz, bo uciekłyśmy już z miejsca mocy w Białowieży i ze złowieszczej świątyni pod Tybetem. Złe moce istnieją!








I zbliżamy się do najważniejszej świątyni o nazwie Toshogu. Wybudowana w XVII wieku ku czci szoguna Ieyasu z rodu Tokugawa. Pierwsze, na co natrafiamy, to posępny kurhan (no dobra, niby stupa, ale pilnie przypomina nam kurhan).



Przechodzimy do pagody oraz kamiennych latarni, których jest podobno 200.





Miejsce, gdzie przechowywany jest płomień z Hiroshimy i Nagasaki, jak łatwo się domyślić, powstały po wybuchu bomby atomowej. Pan o nazwisku Tatsuo Yamamoto po wybuchu pojechał szukać swojego wuja, lecz w miejscu jego domu zastał tylko ruiny. Zabrał ogień i postanowił go przechowywać po wieczność, a potem powstało w tym celu specjalne sanktuarium. Na żadnym zdjęciu nie widać ognia, ale wierzcie nam, że był. Po bokach powieszono girlandy z maleńkimi origami żurawiami, wykonanymi przez dzieci.



Skusiłyśmy się jeszcze na wielkiej klasy zabytek, czyli złotą bramę w chińskim stylu - Karamon, za którą była, także złocona, świątynia. By zobaczyć to cudo, należało zapłacić 500 jenów (15 zł) i był to PIERWSZY płatny zabytek od początku wycieczki. Z tego powodu postanowiłyśmy wspomóc turystykę Japonii i wejść.



Brama widziana od środka. Pocieszymy skąpców, jedną jej stronę można oglądać ZA DARMO!



I świątynia, której strzeże brama. Obie wykonane są z drewna pokrytego wieloma warstwami złotej folii oraz rzeźbione w misterne ornamenty przedstawiające ptaki oraz kwiaty. Zdjęcia niestety liche, bo zaczynało się ściemniać.





I tym złotym akcentem zakończyłyśmy zwiedzanie parku. Obok Ueno mieści się też welki targ Ameyoko. Przeszłyśmy się nim, spoglądając na wyjątkowe okazji rybich łbów. Po solidnym zwiedzaniu i spożyciu od rana jedynie zupy byłyśmy już okrutnie głodne. Co by tu zjeść, skoro zupa została zaliczona już rano... Może sushi? Sushi jest zawsze wyśmienitym pomysłem, wskoczyłyśmy w metro i wyskoczyłyśmy na stacji Shibuya, gdzie mieści się lokal z jeżdżącym sushi o nazwie Uobei.

A któż to złowrogo gapi się na tłum?!



Lokal był oczywiście pełen, usiadłyśmy więc na krzesełkach i czekałyśmy na swoją kolej. Większość ludzi w kolejce stanowili zagraniczni studenci, narzekający na niedole nauki japońskiego. Identiko jak nasi koledzy z chińskiej uczelni marudzący o nauce chińskiego (i my takoż)! Czekałyśmy może z 10 minut, gdy nadeszła nasza kolej! Każdy miał nad głową ekranik do zamawiania jadła...



Oraz zestaw przypraw, wasabi, sos sojowy i herbatę matcha, którą parzyło się używając mini kraniku z wrzątkiem (wszystko darmo).



Ręka Katarzyny hardo wybiera kawałki sushi. 



I oto talerzyki przyjechały do nas na specjalnej szynie! Wspaniała zabawa! Cena jednego talerzyka wynosiła 100 jenów + podatek, co łącznie daje 108 jenów (trochę ponad 3 zł). Oczywiście istniała możliwliwość zamówienia bardziej premium i lux setów, jak również deserów, sałatek, zupek, napojów, piwa, sake, a nawet fryteczek! My skusiłyśmy się jednak na najtańsze talerzyki i zupkę miso.


Zajadamy! Łososie, tuńczyki, kreweta w tempurze, same wspaniałości! Kombinacji było mnóstwo, łosie czy tuńczyki przyrządzone na różne sposoby oraz większe dziwactwa typu sushi z grillowanym bakłażanem (dobre!) czy podstępne bonito.



Coraz bardziej się zagęszcza. Puste talerzyki należy ustawiać w zgrabne stosiki na boku.



Ludzie siedzieli jeden obok drugiego, przy baaaardzo długim blacie. Rzędów takich było w całym lokalu wiele, przez co wyglądało to jak jaki kołchoz czy fabryka z taśmą! Można było dyskretnie podglądać sąsiadów, co wybierają i w jakich ilościach (ogromnych!) oraz czy piją dużo sake (TAK!). Musimy przyznać, że Japończyk jest w stanie wrzucić w siebie podobne ilości jedzenia, co Chińczyk! Aż nam się smutno zrobiło, gdy porównałyśmy na koniec nasze stosiki talerzyków z tubylcami. A ostatnie kawałki jadłyśmy już resztkami sił!



Zdjęcie z internetu, gdzie widać wnętrze lokalu.




Na koniec najpiękniejsze sushi, można rzec SUSHI DNIA z HAMBURGIEM! Azjaci uważają bowiem, że koltet nazywa się hamburg, bo hamburger to jest przecież z bułką! Bardzo nas śmieszy, ilekroć widzimy z menu słowo HAMBURG, ale nie da się im przetłumaczyć. Zadziwiająco dobre, trochę jak nasz swojski kotlet schabowy z ryżem XD.



Wytoczyłyśmy się Z LEDWOŚCIĄ. Całe szczęście, że nas hostel mieścił się w Shinjuku, czyli nieopodal, bo byśmy sczezły. Cóż możemy powiedzieć? Nie jesteśmy jakimiś wielkimi znawczyniami sushi i nie poszłyśmy o 5 rano na licytacje tuńczyków, by skosztować najświeższych kawałków (szkoda nam było pieniądza, bo drogość, lecz GŁÓWNIE nie chciało nam się wstawać :P). Mamy porównanie z sushi przyrządzanym przez Chińczyków, czy to w sushi budach czy w marketach oraz z marketowym japońskim i musimy przyznać, że to z jeżdżącego pociągu jest bardzo git! Szczególnie w tej cenie! Co więcej, po powrocie do Chin wydaje nam się, że sushi wykonywane przez Chińczyków trochę ŚMIERDZI!

Na koniec zdradzamy, że seria japońska bliża się już ku końcowi, bądźcie dzielni! Pa! <3

1 komentarz:

  1. Dopiero teraz znalazłam czas aby przeczytać post :)
    Japońskie świątynie zawsze mi się podobały. Kiedyś na pewno będę musiała odwiedzić owy park! Sushi może i bym nie zjadła (ah te ryby), ale to z Hamburgiem to co innego.

    http://azjatyckiecukierki.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń