piątek, 5 sierpnia 2016

Pierwszy dzień w Singapurze - święte krowy, szaleństwa Chinatown, kawaii wieżowce i rozpusta, której nie było


W KOŃCU! W końcu możemy powiedzieć, koniec z chińskimi dziećmi! YAAAY! Katarzyna prawie umarła, robiąc dwa letnie obozy, czyli spędzając upojne dwa tygodnie po pięć godzin dziennie z naszymi małymi przyjaciółmi. Keczupowi natomiast tak się poszczęściło, że ostatniego dnia dostała całkiem gratis pięć godzin zastępstw, ach! Co za radość! Nic to, przeżyłyśmy ten ostatni tragiczny dzień (ostatnie dwie lekcje, ostatnia godzina, ostatnie 15 minut z dziećmi, DASZ RADĘ!) i jeszcze tego samego dnia w nocy podrałowałyśmy na lotnisko w naszym Głandzo. Nie obyło się bez drobnych problemów, jak przewalenie całego mieszkania w poszukiwaniu paszportu Keczupasa oraz kantoński pan drący się na cały autobus, ale NIC TO! Lecimy do Johor Bharu, czyli miasta na samiuśkim południu Malezji. Dlaczego tam? Proste, tam już prawie Singapur!

Średnio żywe wylazłyśmy z samolotu o 7 rano i dawaj, szukać autobusu na granicę. OTO JEST!



Jako, że mieszkamy w Chinach już długo i znamy różniste dziwactwa Azjatów, nie zdziwiło nas nic a nic, że granica znajduje się w centrum handlowym. Identiko jak w Makau! Kontrola przebiegła sprawnie i dawaj, na singapurską granicę. Tu niestety nie było już leciutko... Na pewno znacie taką sytuację. Wybieracie kolejkę, która wydaje Wam się najbardziej obiecująca. Tu na pewno będzie szybko i sprawnie, myślicie. Niestety... Najpierw jeden celnik się ulatnia, a inna celniczka okazuje się najprawdziwszą służbistką i sprawdza każdego do trzech pokoleń wstecz (serio, w ich systemie wyświetlała się cała rodzina!!!). Ludzie z okolicznych kolejek idą jak burza, śmiejąc Wam się w twarz. Ba, nawet białe bakpakierki, które przyszły godzinę po Was, już są odprawione. Z nienawiścią spoglądacie na panią celniczkę, która powooooolnym ruchem skanuje paszport. Nagle w kolejkę wpycha się OHYDNY CHIŃCZYK! Tego już za wiele... Sytuacja wielce była nerwowa, ale w końcu, po jakiejś półtorej godziny (i brzydkim potraktowaniu Chińczyka) pieczątki są, można drałować dalej!

Na czuja obstawiamy, gdzie wysiąść i jesteśmy na Queen Street (tak, ta nazwa wyglądała obiecująco). Trzeba coś zjeść, bo podróż rozpoczęta o 2 w nocy, a jedli tylko batona musli z masłem orzechowym. Batonów tych miałyśmy zresztą ze sobą dwa opakowania, gdyż wszyscy powiadali - w Singapurze drogość okrutna, obiad za 50 zł. Przypominamy, jesteśmy skąpe. Tyle piniądza za jadło? NIGDY PRZENIGDY! Na szczęście, jak to się zdarza często gęsto, bakpakierskie pogróżki okazały się nieprawdziwe, a my w pierwszym lepszym lokalu na ulicy znalazłyśmy dania po pięć dolarów (a dolar singapurski to 3 zł).




Okej, pojedli, popkli, jadziem do hostelu. Od samego początku wszyscy byli wybitnie pomocni, spotkani na przystanku ludzie podpowiedzieli jak jechać, pani kierująca wyjaśniła, co i jak, podróżni rozmienili pieniądza, ogółem dla nas, ludzi przyzwyczajonych do bycia popychanymi i lżonymi przez Chińczyków, był to inny świat! Hostel nas znajdował się w tutejszej dzielnicy czerwonych latarni o uroczej nazwie Geylang (tak, był najtańszy w caleńkim mieście). Dzielnica może i rubaszna, ale ołtarzyki porozstawiano przy każdej jednej ulicy.



Czerwonych latarni i rubasznych pań brak, są za to urokliwe zabudowania.





Oczywiście dzielnię tą, jak i bodaj całe hotelarstwo w mieście, opanowali Chińczycy. Tutaj widzimy chiński element w postaci ananasków oraz lampionów.



Jest i hostel. ZARAZ, to nie jest hostel, a najprawdziwszy HOTEL! SZOK! Drżącą ręką otwieramy drzwi, czytałyśmy bowiem, że na dole można spotkać panie prostytutki i szeroko pojęte zgorszenie, a tam jeno stary pan Chińczyk zagaduje pięknym brytyjskim (a zatem jest to możliwe!). Chyba ktoś tu nas znowu oszukał... Nie ma tu żadnej rozpusty, królują za to centra chińskiej medycyny, chińskie stołówki z gnatem i bez, stołówki pana Hindusa oraz przybytki sprzedające mydło i powidło. Cała dzielnia wygląda mniej więc jak Białystok wylotówka na Choroszcz (słowa Keczupa). Raz zamajaczył nam szyldzik masaż (choć znając Chińczyków, mógł to być jakiś leczniczy masaż stóp), a w sklepie 7/11 zamieszczono takie oto ostrzeżenie.



Chyba tylko Chińczyk mógłby się nabrać na tego typu oszustwa. I to na Wechacie! NO SEX, największy dramat!

Ale, ale! Nie ma co tu próżnować, nie ma co tu spać jak jakiś cieć! Myć się (tak, wiemy, że to nie po bakpakiersku) i jechać w miesto! W metro! W metrze szok, KULTURA! Wszyscy grzecznie stoją w kolejce, na strzałce do wejścia. Jedynym minusem są straszliwe kary za spożycie lub picie w metrze rzędu 500 dolarów. Musimy się mocno pilnować, bo w naszym Głandzo to i można sobie makaron wciągnąć w czasie jazdy i słodką bułeczką zagryźć.




Gdzie postanowiłyśmy spędzić pierwszy dzień w Singapurze? Zgadujcie! Były tam słoje pełne suszonego mięsa, do wyboru do koloru.




Piękne zakąski w postaci płatów słodziutkiej świniny...



Tak, tak, to Chinatown! Pewnych rzeczy już nie przeskoczymy. Co poradzić, że czuje się już trochę człowiek Chińczykiem XD.



Nie wiedzieć czemu, w Chinatown znajduje się wspaniała hinduistyczna świątynia Sri Mariamman. Świątynie takie kochamy całym serduszkiem na równi z chińskimi, błyskawicznie oczka nam się zaświeciły, a krok skierował w stronę wejścia. Katarzyna w gustownej szmacie płaci za możliwość robienia zdjęć. Proszę zauważyć, że z rozdziawioną gębą ogląda relację z obrzędów prowadzonych przez gołych grubasów.



A tu już pan goły grubas na żywo. Okadzał on ludzi i przekazywał liczne błogosławieństwa.



Wielce nostalgic foto chłopca z białym gołąbkiem.


Tak świątynia prezentowała się z zewnątrz. Gdzie jest nasz stary przyjaciel, Wściekły Słoń zwany Ganesią?




Spacerowałyśmy sobie dziarsko, gdy nagle okazała się taka GĘBA! Dziobak okrutnie się przestraszył! Są w hinduizmie takie gęby, że aż dreszcz po plecach przebiega.




A nad wszystkim czuwały dobroduszne krowy.




Po wizycie w świątyni pod patronatem świętych krów, gdzie bębny waliły srogo, a śpiewy niosły się jeszcze długo, postanowiłyśmy przespacerować się uliczkami Chinatown. Pora była już późnawa, ale nic to dla Chińczyków, oni mogą balować, a w szczególności JEŚĆ o każdej porze. Oto i uniwersalne elementy każdego Chinatown na całym świecie - lampiony oraz małpy (jako, że jest rok małpy).



A także (jak mogłoby zabraknąć najważniejszego elementu?) liczne jadłodajnie, restauracje, stołówki lub poczciwe budy z jedzeniem. I bardziej i mniej ekskluzywne. Musimy jednak zdradzić, że nigdzie nie widziałyśmy obrzydlistw pokroju łapeczek czy kaczek z głowami na hakach. Tacy Ci singapurscy Chińczycy schludni!



Oprócz jedzenia możemy zająć się też kupnem pamiątek. Komu replikę słynnej kapusty pekińskiej z jadeitu? PROMO!



Bardzo modne w Japonii, plecaki z głową zwierza, dostępne też w Singapurze.



Oraz najbardziej pożądany smak Azji - DURIAN! Tylko spójrzcie, jaki jest w środku jędrny i soczysty. Katarzyna uparła się zjeść tym razem CAŁEGO DURIANA!
- Po ile ten tutaj durian? - pytała zawzięcie.
W Singapurze ceny tego dobra były tak niskie, że aż szok!
- Pani! Jedzenie w Chinatown nie ma sensu, bo na naszej dzielni jest najprawdziwszy DURIAN SULTAN! - przypomniała Keczup.
- Racja! Na sultana!






Wtem oczom naszym ukazała się kolejna uliczka, oznaczona jako 50 cents fest. Brzmi zachęcająco (przypominamy, że 50 centów singapurskich to 1,50 zł), prawda? Idziemy sprawdzić, co dają!




Na czym cała impreza polegała? Za 50 centasów uzyskiwało się maleńką miseczkę z wybranym smakołykiem, miseczek zamawiało się milion z różnistymi dobrami, dzięki czemu można było spróbować wszystkiego! Nawet napoju z jaskółczych gniazd (nigdy nie zrozumiemy umiłowania Azjatów dla tego napitku).






Napaliłyśmy się okrutnie, o tak! Niestety wystąpił pewien znaczący problem. Jaki? Ludzi było coś koło miliona. Nie dało się prześlizgnąć nawet jako jeden sprytny człowiek, a co dopiero niosąc tacę z dziesięcioma miseczkami?! Kolejki do każdej budy miały po kilkanaście metrów, wolnych stolików absolutny brak. Z bólem serca zrezygnowałyśmy z tej atrakcji, przedstawiamy jedynie relację zdjęciową. Patrzcie, jak jedzą! Rekordziści mieli zastawione całe stoły!





Z Chinatown przespacerowałyśmy się nad wodę, gdzie podziwiać można, rzekomo jedną z lepszych na świecie, panoramę wieżowców i inne cuda. Mijamy kawaii tęczowy most...



Budynki w europejskim stylu... Singapur był niegdyś kolonią brytyjską, stąd budownictwo tego typu. Niepodległość uzyskał dopiero 51 lat temu, co podkreślały różne nalepki ponalepiane na ścianach o treści Happy Birthday Singapore (święto niepodległości wypadało gdzieś w okolicach naszej wizyty).





Są i wieżowce. Jak wyczytałyśmy przez przybyciem tu (zresztą takie jest i stereotypowe wyobrażenie), Singapur to mega nowoczesne miasto przyszłości, poważna gospodarka, przykład czystości i wszelkich cnót, a także azjatycki tygrys postępu (nooo, tego akurat uczyli na geografii w piątej klasie, btw. jakby ktoś nam wtedy powiedział, że za 20 lat będziem się bawić w Singapurze... :)). Nie możemy zaprzeczyć, miasto jest naprawdę przyjemne, ludzie mili, zwiedzanie łatwe, tylko... spodziewałyśmy się czegoś innego. Może rozleniwiło nas życie w naszym Głandzo, mieście które OFICJALNIE ma 12 mln ludzi, przychód większy niż Hong Kong, a dzielnica wieżowców robi wrażenie. Singapur wydał nam się jakiś taki... mały. Mały i kawaii XD. Nawet wieżowce były małe i kawaii! 




A najbardziej kawaii był ten oto mały lew, zwany Merlionem, symbol Singapuru. Jak widać, jest to maleńka fontanna w postaci lwa z rybim ogonem, można by rzecz syrenkowy lew! Wielkość możecie ocenić po dziobaku, który wesoło z nim pozuje.



Najbardziej chyba znana miejscówka, czyli hotel Marina Bay Sands. W chwili ukończenia był to najdroższy hotel świata, potem jednak Arabowie postanowili dokuczyć. Na górze znajduje się bodaj najsłynniejszy basen świata :). Jak widać, wytwarza szalone lasery! Podobno wieczorem odbywa się tu świetlne szoł, bardzo wypasione i rzeczywiście, byli i lasery w różnistych kolorach, i dymy i podniosła muzyka, ale czy to takie wypasione to byśmy nie powiedziały. Jak to mówią rodzice Keczupasa, w Batumi lepsze :P. Może nie było to jednak to słynne szoł, tylko zwykły element reklamowy hotelu, nie będziem więc biadolić. W środku znajduje się podobno rzeka, centrum handlowe z luksusowymi sklepami oraz coś, co interesowało nas najbardziej - KASYNO! Nie chciało już nam się jednak leźć przegrywać pieniądza, odłożyłyśmy więc tą atrakcję na inny dzień.



Jest i słynny budynek w kształcie... jak myślicie, czego? A jakże, duriana! Świecił się cały na złoto, lecz nie śmierdział. OSZUSTWO!




Prawdziwa durianowa powłoka!



Pora była już późna na tyle, że obawiałyśmy się, czy metro nadal jeździ i czy nie przyjdzie drałować nam na piechotę. A nogi boleli już bardzo i wchodzili w rzyć. Jeździło! Dzień zakończyłyśmy na naszej dzielni w knajpie u Hindusa, który wydawał posiłki aż do 4 rano! Jadłyśmy oczywiście ręcyma jak świnie, ku uciesze swojej i wszystkich wokół. Jakbyśmy jeszcze nie zapominały, że je się tylko i wyłącznie prawą ręką... XD. Za obfity posiłek dla dwóch osób zapłaciłyśmy plus napoje zapłaciłyśmy 11 dolarów, więc ponownie cena atrakcyjna. Szczerze mówiąc, w naszym Głandzoł, w tych Chinach, gdzie niby jest super tanio, a ludzie żyją za miskę ryżu, za jadalne jedzenie płacimy drożej :P.



Na dzielni, jak i w hotelu nie było oczywiście ani jednej pani prostytutki ani nawet ani przebłysku lubieżności. Taka to właśnie dzielnia czerwonych latarni w chińskim stylu...

Jak podoba Wam się Singapur? Czy wydaje Wam się monumentalny, czy kawaii jak nam? W kolejnym odcinku pojedziemy na najdroższą wyspę świata, Sentosę, by oglądać z bliska gęby płaszczek oraz największą ośmiornicę świata!

Bądźcie z nami! XOXOXO.

8 komentarzy:

  1. Zajebaje ten reportaż :D Czytam Was do przedpołudniowej kawusi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Swietne, piekne i wspaniale miejsce! Cudowne zdjcia :) Dzieki Wam coraz bardziej podoba mi sie Azja, a z Azjatami chyba nigdy nie jest nudno :) Czekam na kolejne wpisy! :)

    https://z-igly-widly.blogspot.com/

    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj nie, nudno to nigdy nie jest. Czasami zaskakują pozytywnie, czasami negatywnie (to głównie Chińczycy), ale nudy w życiu nie brakuje :). Pozdrawiamy!

      Usuń
  3. Swietny reportaż! To wspaniałe, że mogliście odwiedzić takie miejsce, tylko pozazdrościć :)
    Asia z https://zawszenaobcasach.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  4. A co się mieści w durianowym budynku? Czy jest tam muzeum duriana? Dlaczego nie ma foto Katarzyny jedzącej duriana? W Batumi były lepsze kolorowe fontanny niż za Petronasami w KL, ale odnośnie laserów w Singapurze nie wypowiadamy się. A Wam to tylko jadło w głowie i lubieżne myśli... DCz

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety nie wiemy, co mieści się w tym cudownym budynku. Katarzyna tym razem postanowiła zjeść duriana w Malezji i to CAŁEGO, wszystko pokażemy w swoim czasie :P. Halo, mieszkamy w Chinach, jadło jest przecież najważniejsze!

      Usuń
  5. ale tam fajnie!
    http://zpamietnikablondynki.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Zazdroszczę wyjazdu! Marzy mi się ten inny świat :) korzystaj ile możesz! pozdrawiam

    http://agataosinska9.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń