poniedziałek, 16 listopada 2015

Hong Kong dzień drugi, tym razem turystyczny


Jak zapewne już wiecie, ostatni weekend października spędziłyśmy w Hong Kongu, bawiąc się na lolyckim party (tu nasze zabawy --> http://almostparadisse.blogspot.com/2015/11/goth-party-roku-krad-lanrete-halloween.html). To jednak nie wszystko! Jako, że tym razem wyjazd miał byc na bogato i z noclegiem, poczyniłyśmy ambitne plany turystyczne. Od razu po powrocie z imprezy miałyśmy zewrzeć szyki i udać się na nocną panoramkę, nocny Mong Kok i inne nocne atrakcje. Niestety... gdy tylko weszłyśmy do pokoju, ległyśmy na wyrach na wznak i drzemałyśmy radośnie do drugiej w nocy w tzw. murzyńskiej chacie (niektórzy nawet w pełnym makijażu!).

Następnego dnia wstałyśmy z rańca, choć nos był zasmarkany, a głos słabiutki, naszykowałyśmy się elegancko, wrzuciłyśmy do torby rolkę papieru toaletowego (na ten smark) i ruszyłyśmy na zwiedzanie!

Katarzyna pozuje w naszym pokoju wielkości metr na dwa. Nie należy jednak na niego narzekać, łóżka były miękkie, klima chodziła pięknie, był telewizor i łazienka, a ponadto w całym hostelu mieszkałyśmy tylko my dwie.


Pierwszym punktem programu była świątynia bogini morza Tin Hau. Początkowo trafiłyśmy na jakiś plac ludowy z płaskorzeźbami przedstawiającymi głodne karpie i Chińczyków ćwiczących tai chi, ale szybko pojęłyśmy swój błąd.

Buddyjskie świątynie w tej części świata są pięknie przystrojone takimi oto spiralnymi kadzidłami, przypominającymi nieco specyfik antykomarowy. Pod spodem mają zawieszoną deseczkę, aby popiół nie spadał wiernym na głowy, a odpalonych jest ich na raz kilkadziesiąt... Tak, można wyzionąć ducha!


Wspomniana bogini, wielce majestatyczna.



Karol Keczup raźno pozuje i niucha trociczki, wierząc, że pomogą na katar.


Nostalgiczny widoczek. Zrobienie tego zdjęcia nie było łatwe, gdyż na każdym razem znienacka wychodził pan z miotłą, prosto z kadr!



Różni Buddowie, a niżej pomniejsze bóstwa lokalne. Gdzie Król Małp?!





Wylazłyśmy ze świątyni i raźno maszerowałyśmy dalej, lecz nagle... nastał głód! Co robić?! Jak wiecie,  kantońskie jadło w naszym Głandzoł jest paskudne. A Hong Kong to samo jądro kantońskości, co oznacza, że absolutnie nie idzie znaleźć nic jadalnego. No dobra, może i można u Hindusa albo Araba, lecz niestety ceny te mocno nas zniesmaczają... Smutek i niemoc. Dodatkowo, tak szczerze, to Hong Kong jest dość paskudny i prezentuje się głównie tak:



Szukałyśmy czegoś jadalnego długo i starannie... Oto, co nam zaproponowano! Katarzyna na widok chińskich kleików NA OBRAZKU wybiegła z lokalu, powstrzymując odruch wymiotny. Skończyłyśmy na śniadaniu w Burger Kingu, albowiem w Makdonaldzie jadłyśmy kolację dnia poprzedniego, a w diecie ważna jest różnorodność.


Kiedy byłyśmy jeszcze młode, naiwne i dopiero przyjechałyśmy do Chin żyć z Chińczykami, ludzie mówili nam - jeśli macie dość tych wstrętnych żółtych ludzi, jedźcie do Hong Kongu! Tam panuje kultura prawie, że europejska! Wierzyłyśmy im, lecz niestety jest to NIEPRAWDA! Takie same są to Chińczyki, co memlają po kantońsku, charczą, palą papierochy wszędzie, gdzie się da, lezą tak, że nie da się przejść i robią te same wkurzające rzeczy, co Chińczyki z kontynentu (śmiejąc się z nich przy tym, że chamy i świnie). I tak samo wierzą w magiczne działanie ohydnych suszenin, past z tygrysa i MISTYCZNYCH KORZENI!



Aby odreagować nieco ten jedzeniowy afront, udałyśmy się na szoping do sklepów z koreańskimi kosmetykami. Ceny są lepsze niż w Chinach i często zdarzają się promocje. Wspaniały salon Innisfree i Katarzyna pozująca z domkiem Etude House.


Nature Republic, wyśmienity sklep, gdzie zakupiłyśmy milion lakierów do paznokci w cenie 10 hkd (5 złoty!).



Po drodze, całkiem przypadkowo, znalazłyśmy park rozrywki i kultury wybudowany dla ludu zwany Kowloon Park. Dumnie powiewały przy nim flagi Chin i Hong Kongu, bratnich narodów, co dodatkowo podkreśla jego ludowość. Poniżej widać wejście do tak tak... PARKU! Przypomina raczej jaki ministerialny gmach, ale cóż, skoro tak lubią...



Kiedy już przeszłyśmy część zadaszoną, gdzie były rozliczne boiska, hale kulturalne i rozrywkowe, a nawet Makdonald, ukazało się niebo! I wspaniałe baseny! Nikt już jednak nie pływał na pływalni odkrytej, bo było ZA ZIMNO! Jedyne 30 stopni w cieniu!



Tradycyjne rozrywki Chińczyków jak tai chi, opera, śpiewy i tańce też oczywiście występowały.



Zasadnicze pytanie bowiem brzmi - a czegóż tam nie było?! I wspaniałe ptaki egzotyczne...



I średniowieczna forteca i nawet totem!


A nawet nasze ulubione bananowce obrodzone z banany (niestety zielone). W naszym Głandzo też występują i za dawnych czasów naszym wielkim marzeniem było skraść je prosto z drzewa. Tak samo zresztą z osiedlową papają i chlebowcem pod blokiem.



FLAMINGI!



Ludzi w parku miliony! Rozmaite grupki w zależności od płci, wieku i zainteresowań (nawet kółko mangozjebów, skąd dobiegały okrzyki KANEKI KUUUN KAWAII, strach!). Najliczniejsze grono stanowiły natomiast muzułmańskie kobiety, które siedziały w grupach po kilkadziesiąt do kilkuset (!!!), miały wcześniej przygotowane w domach jadło i zajmowały się spożyciem i ploteczkami.



Biesiada trwa, lecz oto wyjaśnił się powód ich obecności! Nieopodal znajduje się meczet i centrum kultury islamskiej, a panie przyszły tu po modłach.



Oto i kawałek meczetu, jak również obsiadające go towarzystwo.


Maszerowałyśmy dalej w stronę zatoki ulicą Nathan Road, która przecina bodajże pół Hong Kongu kontynentalnego. Im bliżej wody, tym robiło się badziej luksusowo. Salony Rolexa i Cartiera znajdowały się już co 100 metrów, przecież człowiek może żałować niezakupienia nowego Rolexa i namyślić się po 5 minutach! Naszym ulubionych towarem jest jednak chińska biżuteria ślubna! TA DAM!


Wspaniałe! Wszystko szczerozłote i w odpowiednim rozmiarze! Kosztowało to oczywiście koszmarne pieniądze. Chcielibyście nosić na szyi taką oto piękną świnię z prosiakami? Kto wie, jaki Chińczyki mają w tym cel? (my wiemy, ha!)



Nareszcie! Już już prawie zatoka Wiktorii. Gdy stoimy na światłach, nagle nadlatuje helikopter i ląduje na dachu hotelu Peninsula. Chińczyki w szale!



Lecz oto nagle dostrzegamy lepszą atrakcję! W dodatku wielce jarmarczną! A jest to... festyn etnologiczny! Takie szczęście dla nas, (nie do końca) wykwalifikowanych etnologów. Co prawda ludy tylko z Azji (choć do Azji zaliczona została też Australia), ale to przecież wszystko, co najlepsze! Niestety akurat w chwili, gdy podeszłyśmy, skończyły się radosne tańce, a zaczęła rzewna pieśń kobiety z ludu Hakka (lud zamieszkały w Chinach). Za dużą sceną była i mniejsza, a tam... A jakże! Rzewna chińska pieśń! Szybko się skończyła i nadszedł czas na pląsy takich oto wesołych pań.


Obok małej sceny rozstawione były różniste stragany. Każdy oferował, co miał . Malezja na przykład ulotki, mapy i przewodniki. Tajlandia natomiast... wyszukane rzeźby w owocach! Lud szalał z uciechy! Proszę zwrócił uwagę na MARCHEWĘ!



Największą popularnością cieszyło się oczywiście jedzenie. Skosztowałyśmy tego i owego, niestety zjadliwy prowiant oferował jedynie Bangladesz, do wglądu poniżej. Chińczycy tłumnie rzucili się na stoisko ludu Hakka, które miało... TAK TAK! Kurze łapeczki i chińskie pierogi!



Głowy chińskich smoków używane do tańców noworocznych.


Czas mijał jednak nieubłaganie i powrót do naszego Guangzhou zbliżał się wiekimi krokami. Nie można wracać ostatnim autobusem, gdyż człowiek musi być świeżutki i wypoczęty do dzieci! Trzeba się było ostatecznie udać na wybrzeże i wykonać zdęcie panoramy. Niestety wszystko było przeciwko nam. Począwszy od zdupconego tabletu po silnie jarające słońce. Niczym niezrażone postanowiłyśmy przepłynąć zatokę. Oczywiście do wyboru jest droga opcja pięknym statkiej rejsowym, albo rozklekotany StarFerry za jakieś 2 zł. Wybrałyśmy oczywiście opcję numer 2 i w trzy minutki znalazłyśmy się po drugiej stronie.



Tak po prawdzie wieżowce z bliska są mniej jarające niż słynna panoramka, toteż zajęłyśmy się podziwianiem lądowania kolejnego śmigłowca. Keczupas z rozżewnieniem wspominała czasy dzieciństwa, gdy to mogła się takim cudem przelecieć, jednak Ojciec nie zezwolił, bo hałas niezdrowy dla uszków dzieciaczka.



Kolejny nostalgiczny widoczek. To jednak bardzo miłe, że Hong Kong pachnie morzem, a nie śniętą rybą tak, jak nasza Rzeka Perłowa.




Niestety nie miałyśmy czasu czekać na zachód słońca, ale jeszcze nie raz będziemy w Hong Kongu, więc i nocne zdjęcia się kiedyś pojawią. Podobnie jak porządne zdjęcia z Alei Gwiazd, która była w remoncie.


Na koniec wspaniała sztuka współczesna, która bardzo przypadła nam do gustu. Jak widać Chińczyki bardzo dobrze zrozumiały jej przekaz.



BAI BAI!

5 komentarzy:

  1. Fajny ten Hong Kong, nawet niebo ma niebieskie... W Pekinie i Tianjinie niebo przybrało już na stałe kolor szary i pewnie lepiej nie będzie przez dłuższy czas. Ale ze dwa tygodnie temu widziałam faceta pływającego w rzece. Widziałam, jak wchodził, wcale do niej nie wpadł! Miał czepek i kąpielówki. Ale wtedy jeszcze mieliśmy prawie 20 stopni... :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ano słyszałyśmy, że na północy teraz smog straszny, czy czuć smołę i węgiel? Tak narzekamy na to nasze Głandzoł, a tu się okazuje, że przyjemne miejsce, dobre powietrze i temperatura nadal 30 stopni. Hoho, hardkorowy pan, pływak pierwsza klasa! W Rzece Perłowej na szczęście nikt się nie kąpie, aczkolwiek są tacy, co łowią ryby, a nawet żółwie.

      Usuń
  2. aaa były jakies pierdoły z Mazu aka Tin Hau na sprzedaż?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. no tak ogolnie bo poszukiwalam czegos na taobaolcu i mi same maryjki wyskakiwały ;_;

      Usuń
  3. W samej świątyni, czy ogółem? To taka bardzo niekomercyjna świątynia, więc tam tylko czysto religijnie: kadzidła etc. Jednak w HK można bez problemu kupić różne medaliki, obrazy, czy choćby... złoconą figurę Tin Hau

    OdpowiedzUsuń