poniedziałek, 20 kwietnia 2015

Cameron Highlands - krótki wypad na herbatkę. Pola herbaciane w Malezji.


Ahoj! Dziś zupełna nowość! Dosyć już tego zwiedzania Kuala Lumpur, ileż można. Zresztą nasz wyjątkowo paskudny hostel dawał się nam już we znaki... Z samiuśkiego rana wsiedliśmy w autokar, by zawiózł nas prościutko na słynne pola herbaciane Cameron Highlands. Jako, że jest to miejsce położone wysoko, panują tam całkiem przyjemne dla człowieka temperatury. Ten szczegół również bardzo nam się spodobał, a jak! 

Wnętrze autokaru całe było zieloniutkie, pod kolor herbaty być może. Napalaliśmy się na oglądanie widoków, ale ranek był tak rano, a klima chodziła tak przyjemnie, że szybko zmorzył nas sen.



W Azji panuje moda na odpalanie klimatyzacji NA FULL, toteż konieczne było użycie ręczników w zastępstwie kocy. Ach, spało się tak wygodnie, że obudziliśmy się dopiero na miejscu, po jakichś... 6 godzinach.


Nic to, byliśmy rześcy jak poranek! Szybko zameldowaliśmy się w hostelu (którego wysoki standard wprawił nas w wielką radość) i udaliśmy się na późne śniadanie. Pora była średnio wyjściowa, więc wybór jadłodajni nie porażał. Szybko odrzuciliśmy wszelkiego typu chińskie jadłodajnie, gdzie Chińczyki grupowały się wokół wielkich kotłów i wyławiały z nich głowy oraz inne części ryby. Nie nie nie. Nieopodal wypatrzyliśmy zbiorowisko bud, więc skierowaliśmy kroki w ich stronę. Niestety im byliśmy bliżej, tym budy jawiły się coraz bardziej obskurnie. Już mieliśmy uciekać, gdy ktoś rozumnie zauważył "Toż wszyscy przed wyjazdem bredzili o jedzeniu w obskurnych budach, a jeszcze w żadnej nie byliśmy! Tylko w kulturalnych stołówkach!". Takiego wyzwania nie można było odrzucić, więc dumnie zasiedliśmy przy plastikowym stoliku. Szybko podszedł do nas pan Malezyjczyk w wieku około 200 lat i powiedział "Tam są wystawione różne rodzaje jadła, wybierzcie sobie, co chcecie, a ja potem ocenię koszt". Uczyniliśmy jak kazał i oto są nasze porcje w średniej cenie 5 zł.



Nie było to jadło złe, choć trochę zimne... Prezentujemy także malezyjską sztukę używania sztućców, czyli jedzenie łyżką i widelcem na raz. Niestety nigdy nie mogliśmy spamiętać, czy powinno się nabierać pokarmy widelcem na łyżkę, czy odwrotnie, więc czyniliśmy, jak kto chciał.


Łyżkę można też użyć w charakterze noża. Noży się w Azji nie podaje, noże to narzędzie mordu!


Po skończonym posiłku stwierdziliśmy - czas pozwiedzać te legendarne pola! Godzina robiła się nieco późnawa, turysty ani widu, ani słychu. Nie było nawet żadnych naganiaczy! W agencji turystycznej mówią - za późno! Turysty już pojechały! Kiedy my chcieli nie turystycznie, a po bakpakiersku! Wzrok nas skierował się ku potężnym wozom wiozącym herbatę, więc postanowiliśmy zaczaić się na któryś z nich, żeby zawiózł nas na owe pola, oczywiście darmo, względnie po taniości. I gdy tak czyhaliśmy na ciężarówkę, a jak na złość żadna nie chciała się zatrzymać... spotkaliśmy dwójkę rodaków. W dodatku z podobnym problemem! Szybko ustaliliśmy pewne fakty i postanowiliśmy - łapiemy taxi i każem wieźć na pola! Bardzo dumni z tego rozwiązania (omijamy przemysł turystyczny przecie!) udaliśmy się na dworzec autobusowy, by tam znaleźć uczciwych taksówkarzy. Plan (o dziwo!) powiódł się w stu procentach i po chwili jechaliśmy radośnie na upragnione pola. Co więcej, panowie taksówkarze stwierdzili, że po zwiedzaniu nas odbiorą, jak tylko puścimy biedaka z herbaciarni. Tacy byli dobrzy i uczciwi!

DOJECHALI!



Każden jeden jak szalony zaczął robić foteczki. Potem okazało się, że po zejściu kilku metrów widoki są lepsze, więc proceder się powtórzył. Widoki były zaprawdę zapierające dech w piersiach. Nawet osobniki, które widziały już pola w Yunnanie, jak również plantacje mistycznej studni smoka, musiały przyznać rację - to jest szał!



Pola były darmowe i otwarte dla każdego, można było łazić, gdzie kto chciał. Idea ta bardzo nam się podobała, więc hasaliśmy wesoło wte i wewte i wsadzając nochal w liście herbaty. Katarzyna miała niecny zamiar wynieść kilka liści w kieszeni dresu i zaparzyć potem w swoim chińskim czajniczku, ale została uznana pozerem, więc odstąpiła od tego karygodnego pomysłu.


Zieleń biła po oczach!


Miało być zimno, więc wzięliśmy z Guangzhou najcieplejsze bluzy, jakimi dysponowaliśmy. Keczup zabrała nawet swojego niedźwiedzia! Oczywiście nas oszukali, temperatura panowała bardzo przyjazna i tylko niedźwiedź w plecaku miejsce zajmował.




Łaziliśmy wte i wewte, bo coś nam świtało w głowach, że miała być tu też jakaś fabryka herbaty udostępniona do zwiedzania. Niestety szukanie jej szło nam bardzo średnio... Aż tu nagle natrafiliśmy na takie oto potężne wory wypełnione, a jakże, liśćmi herbaty!




Wory były pakowane na pakę, aby następnie pojechać w jakieś odległe miejsca i stać się herbatą. Tak, takim właśnie wozem mieliśmy nadzieję tu przyjechać!



Panowie zajmowali się ręcznym sortowaniem liści. Można rzec zatem, że udało nam się znaleźć tą fabrykę! W dodatku pracującą z użyciem tradycyjnych metod, idącą z duchem minimalizmu oraz ruchu slow life!




Katarzyna bardzo chciała spróbować sztuki sortowania, więc hardo wsadziła swoją łapę w stos liści. Co dziwne, panowie nie mieli nic przeciwko. Zdawali się być troszku zdziwieni, skąd my się w ogóle wzięli i na co!




Udokumentowana praca Katarzyny na rzecz malezyjskiej społeczności (tak, po lewej widać jej rękę podczas mozolnej roboty).




Pożegnaliśmy się z panami (którzy ostatecznie wydawali się być całkiem ucieszeni z naszej wizyty) i ruszyliśmy dalej. Po drodze minąć nas samochód wiozący wiadomy ładunek prościutko do miasta.




I gdy tak sobie raźno maszerowaliśmy nagle ukazało się to! Straszliwa tablica mówiąca, że powinniśmy zostać natychmiast rozstrzelani przy pomocy kałasznikowa! OLABOGA! Przejęła nas groza i co prędzej zaczęliśmy się rozglądać, czy nie czyhają tu nigdzie jakieś malezyjskie tajne służby. To by tłumaczyło zdziwienie panów od herbaty oraz brak turystów. Pozwiedzaliśmy na nielegalu!



Były i inne ostrzeżenia, tym razem już bez utraty życia. Użycie przemocy wobec herbaty będzie surowo karane, pamiętajcie!



Po leciutkich przeżyciach grozy doczłapaliśmy w końcu do budynku, gdzie miało być muzeum. Owszem, obejrzeliśmy skromną wystawę o plantatorach, ale to jednak nie o to nam chodziło... Gdzie maszyny sortownicze i inne bajery?!


Zagadka wyjaśniła się co prędzej, odkryliśmy bowiem, że dojechaliśmy do zupełnie innej plantacji, niż zamierzaliśmy początkowo. Nazwa jej brzmiała Cameron Valley (a hardo wybieraliśmy się do BOHa i to właśnie BOH miał maszyny, aj!). Nic to, Katarzyna postanowiła uczynić szybką sesję, prezentując swój nowy nabytek, czyli eko torbę wyplataną z herbaty (a przynajmniej tak jej się wydawało, reszta obstawiała bardziej przyziemne materiały).



Wizyta w sklepie z pamiątkami! Milion wyśmienitych herbat po taniości! Wybór był trudny, ale próbujemy...



I tu już z wyselekcjonowanym produktem, czyli herbatką idealną na popołudniowe lenistwo z leciutkim aromatem owoców tropikalnych. A potem dobrałyśmy jeszcze kilka dóbr.



Czas na lenistwo! W tym celu udaliśmy się do herbaciarni z najlepszym widokiem na świecie. Wybór był zaprawdę szalony, więc pokosztowaliśmy i wybitnej herbaty z liczi i klasyku w postaci Cameron Valley Klasyk Taste, a nawet Teh Tarik z ociupinką mleka skondensowanego. Tak tak, w Chinach zaczęłyśmy pić czaj z mlekiem! A nie dalej jak półtora roku temu, kiedy leciałyśmy nad Ułan Bator i postanowiłyśmy wychylić bawareczkę, prawie skończyło się wymiotem! Oto, jak zmieniają się ludzie pod wpływem Chińczyków i wstrętnej kuchni kantońskiej. Na załączonym obrazku Klasyk Cameron Valley oraz ciasto o smaku zielonej herbaty zamówione przez Katarzynę (uznała, że będzie to prawdziwy sernik, o naiwna!).



Mnisi też postanowili wypocząć.


O ten właśnie widoczek nam chodziło!



Można tam było siedzieć i siedzieć i gapić się i było to wszystko wspaniałe, ale po jakichś dwóch godzinach rzekliśmy DOŚĆ tej melancholii i rozmyślania nad istotą życia. Katarzyna postanowiła ożywić nieco klimat i zaprezentować pamiątki w sesji w stylu kung-fu (dlaczego, tego nie wie nikt).




Opuszczamy lokal, by wyruszyć na poszukiwanie rodaków oraz pana taksówkarza. Oczywiście wszędzie było pełno sklepów z pamiątkami, gdzie szczególnym powodzeniem cieszyły się truskawkowe gadżety oraz smakołyki. Prócz herbaty, tutejszym hiciorem są plantacje truskawek, gdzie można własnoręcznie zbierać je do koszyczka, następnie zapłacić za to, co się własnoręcznie nazbierało i zjeść (dobry biznes!). My jednak uznaliśmy, że darujemy sobie tą atrakcję, wszakże w Polsce truskawek niemało. Durianowe lizaki też były!


Po drodze spotkaliśmy bardzo dziwny stragan, wielce spartański, sprzedający... no właśnie, CO? Katarzyna, nie namyślając się długo, podeszła zbadać podejrzany produkt i orzekła:

ALEŻ TO JEST EGZOTYCZNA FASOLA!



Tak, jej zdegustowana mina mówi wszystko. 

Keczup w międzyczasie zaprzyjaźniła się z miejscowym psem, który szukał smakołyków w kieszeni niedźwiedzia. A tam nawet durianowego lizaka niet!




Złożyło się bardzo szczęśliwie, bo i rodacy zostali odnalezieni i pan taksówkarz także nie oszukał, wziął mało, a powiózł prosto do miasta! Tam udaliśmy się prościutko na... tak, tak! JADŁO! Wspaniałych stołówek było co nie miara! Wybór jednak został podjęty za nas, gdyż oto znienacka drogę zagrodził nam wyglądający nieco strasznie pan Hindus i rzekł głębokim barytonem: "U mnie jest najlepiej, chodźcie jeść!". Przemowę tą okrasił spojrzeniem nieznoszącym sprzeciwu, więc postanowiliśmy mu zawierzyć. Tak też poznaliśmy wyśmienity lokal U Kumara, który stał się naszym ulubionym.


Wybieramy! Trudne decyzje!



Pierwszym prezentowanym dziś daniem jest Nasi Lemak, tradycyjne danie śniadaniowe. Marzeniem Katarzyny było zakosztowanie go i oto jest (gotowe danie z 7/11 kupione w Kuala się nie liczy). Jest to ryż gotowany w mleczku kokosowym, okraszony różnistymi dodatkami - mamy kuraka, śmierdzące rybki, orzeszki, ogórec, jajco i ostry sos sambal.



Kurczak tandoori w zestawie z chlebkiem naan. Panowie mieli najprawdziwszy piec do wypieku tego dobra, szał!




Milion zestawów chlebka naan z szalonymi sosami, jesteśmy fankami.



Spożycie różnistych placków indyjskich - murtabak oraz thosai. W tym momencie naprawdę kręci nam się łza w oku na wspomnienie tych specyjałów. W akcie desperackiej próby ratunku przed kantońską kuchnią znalazłyśmy w Guangzhou malezyjską restaurację, lecz niestety... serwują tam świńskie nóżki i wstrętne ochłapy w zupie. Nawet nasi lemaka niet!




Choć znaleźli się w towarzystwie także miłośnicy kuchni chińskiej! Ojciec Keczupa zapragnął takiego oto garnuszka rozmaitości. Danie to było tak potężne, że cała chińska rodzina mogłaby się wyżywić!




Na koniec bonus. Odwiedziliśmy sklep celem zakupu napojów, a tam na samym szczycie regału siedzi pluszowa papuga oraz piękne butelki na wodę PANIE BOZIE! Może i z samego Lourdes sprowadzone!



Przed przyjazdem do Cameron Highlands czytałyśmy wiele o tym miejscu i opinie były podzielone. Jedni twierdzili, że nie warto i buda jarmarczna, drudzy, że wspaniała atrakcja i jeden z najlepszych widoków w Azji Południowo-Wschodniej. My skłaniamy się raczej ku tej drugiej opinii. Spędziliśmy tu 2 dni, a i jeszcze się do owego kurortu hardo wybieramy w przyszłości, bo temperatura przyjemna, jadło dobre, herbata tania i widoczki nie z tej ziemi! Ahoj!


W następnym odcinku: Czy udało nam się w końcu znaleźć maszyny do przetwórstwa herbaty? Jak zostaliśmy turystą masowym? Dlaczego jeździliśmy po dżungli dżipem z rogiem jaka na masce? I czy udało nam się ominąć wszechobecne plantacje truskawek? Odpowiedzi na te i wiele innych szalonych pytań znajdziecie w kolejnej notce z cyklu "Żulerka i bakpakerka do kwadratu". Zostańcie więc z nami!

2 komentarze:

  1. Ja się zakochałam w Cameron Highlands :D Byłam w oby plantacjach BOH i sama nie wiem, z ktorej lepszy widok.
    Tylko mi się zachciało po dżungli hasać i skończyło się swędzeniem przez ponad 2 tygodnie...

    OdpowiedzUsuń