Trzy dni to zdecydowanie zbyt mało, by dogłębnie zwiedzić jakieś miasto, ale choć ociupinkę poznać? Czemu nie? Mając porządny plan zwiedzania i trasy tematyczne, poruszając się szybko i sprawnie nie tylko obejrzymy sztandarowe zabytki, ale może i odkryjemy coś nowego! O czym myślicie, gdy pada słowo "Bukareszt"? Komunistycznych gmachach i kupie betonu a może niedocenionej stolicy nazywanej "Paryżem Wschodu"? A oto i nasze spostrzeżenia po wizycie w stolicy Rumunii.
Już w pierwszy dzień, po drodze do hostelu, przypadkowo wpadłyśmy na najsłynniejszy "zabytek" Bukaresztu - Pałac Parlamentu. Na pomysł jego budowy Ceausescu wpadł po odwiedzeniu Korei Północnej i (a jakże by inaczej) naszych przyjaciół Chińczyków. "Oho! Cóż za piękna komunistyczna potęga! Cóż za wyśmienity kult przywódców! I mnie niech Rumuni tak wielbią! I niech świat zobaczy, jak potężnym jesteśmy narodem" - jak pomyślał, tak i zrobił. W biednym, wyniszczonym kraju postanowił zbudować świadectwo wspaniałości tego kraju. Pod wielki, neoklasycystyczny budynek, który wystaje na ziemię na 12 kondygnacji, genialny towarzysz o zacnym przydomku "Słońce Karpat" wyburzył 7 kilometrów kwadratowych zabytkowej zabudowy w samym centrum miasta, wysiedlając przy tym 40 tysięcy mieszkańców. Jak się bawić, to się bawić! W efekcie powstała ta oto szkarada. Za to jest to prawdziwa szkarada MADE IN ROMANIA, bo tony marmuru i cała reszta pochodzi tylko i wyłącznie z tego kraju. Bardzo patriotycznie!
UH, skomentowałyśmy to zgodnie. Przyznamy szczerze, możliwość zobaczenia tego na żywo wielce nas jarała, ale gdy już nastąpiło... poczułyśmy rozczarowanie.
- A ludzie pisali, że to takie piękne i dostojne! Jak 10 000 Pałaców Kultury obok siebie! - biadoliła Katarzyna.
Istotnie, ile się naczytałyśmy blogów, jak to nam szczęka opadnie pod majestatem Pałacu Parlamentu (to drugi po Pentagonie największy budynek świata), jakie to must have pięknej socrealistycznej architektury, że to jakby calutkie centrum Warszawy zabrano pod budowę Pałacu Kultury i Nauki. A tak zupełnie szczerze, budynek jest zwyczajnie paskudny i trzeba mieć hardo narąbane w głowie, żeby coś takiego wystawić (Słoneczko Karpat zdecydowanie miało).
Rezygnujemy z oglądania cudowności w środku, bo po pierwsze bilet dla dwóch osób z możliwością robienia zdjęć to koszt około 100 złotych, a po drugie wiemy, że pokazywane są tam głównie komunistyczne hale z milionem stół i krzeseł, a takie atrakcje oglądałyśmy już w pałacu prezydenta Nguyena w Wietnamie i zdecydowanie nie chcemy tego powtarzać (jeśli jesteście ciekawi tej wizyty, zapraszamy TUTAJ).
Pałac Parlamentu mieści się obok przesławnego Piata Unirii (znaczy Placu Unii lub Zjednoczenia) i jest to ścisłe centrum Bukaresztu, skąd bliziutko już na starówkę. Jeśli chcecie się zaopatrzyć w jedzenie, to jest tam centrum handlowe z Karfem, ale ceny wyższe niż w Polsce! Gdy rozejrzycie się dookoła i przyjrzycie się wszystkiemu, to najprawdopodobniej okaże się, że warszawski Plac Defilad nie jest jednak aż tak paskudny, jak myśleliście (ale klimacik bardzo podobny i brak niesławnej, wybuchowej budy w kształcie samolotu)). Zapomniałyśmy dodać, że przy Pałacu są również rumuńskie Pola Elizejskie z fontannami zgapione z Paryża, ale jakoś nas nie zachwyciły... Może dlatego, że chodząc nimi ze wszystkich stron przemykało mnóstwo samochodów z szaleńczą prędkością. Rozczarowane tymi rewelacjami udałyśmy się do hostelu, by tam zażyć odpoczynku i opracować PLANY.
By wpis ten nie ciągnął się jak powieści romantyczne, szybciutko pokażemy Wam różniste zabytki, kilka anegrotek i odpowiemy za zasadnicze pytanie - CZY WARTO?
O Placu Unirii już wspominałyśmy, to tu znajdziecie wejście na starówkę z mnóstwem zabytkowych i szykownych budynków, ekskluzywnych kawiarni i sklepów nie dla biedaków. Wspaniałym bonusem są niewielkie i urocze monastery oraz cerkwie (gdzie co ważne wstęp jest ZA DARMOCHĘ), z których najsłynnieszy to Biserica Stravrapoleos z XVIII wieku.
Tu Katarzyna postanowiła zapozować do zdjęcia NA GOTKĘ.
Staróweczka trzeba przyznać niebrzydka i turysta znajdzie tam wiele sztampowych turystycznych atrakcji. I zje i popije i cyknie zdjęcie monumentalnych budynków, a w lecie to i pewnie może obejrzeć występ ulicznych muzykantów albo kataryniarza. Dla spragnionych innego typu uciech, starówka kryje w sobie MNÓSTWO lokali z masażem oraz striptizem, a ich szyldy przypominają nasze siermiężne polskie wczesne lata 90. Wiecie, jaskrawy róż i ponętna pani na rurce, te sprawy. Na początku bawi, a gdy idąc jedną ulicą mijacie dziesiąty taki przybytek człowiek robi się leciutko zniesmaczony, czym tu turysta żyje.
Trafiłyśmy też na taki oto lokal inspirowany, a jakże, Draculą!
Okej, tu pojawia się ważne pytanie, które zadaje nam wielu. Czy w Bukareszcie jest bezpiecznie, nie kradną i nie biją?
Odpowiadamy, jest! Co prawda przez większość czasu kręciłyśmy się w okolicy miejsc turystycznych, ale zdarzyło nam się zawędrować w bardziej zakazane okolice (szczególnie przy okazji szukania hostelu, gdzie drogi bronił pan pijaczek i żądny krwi pies) i włos nam z głowy nie spadł. Raz tylko panowie w ortalionowych dresach patrzyli na nas wybitnie ponuro, a wzrok ich zdawał się mówić WON, BO W RYJ, lecz wydawałoby się, że akurat załatwiali pod trzepakiem jakieś nie do końca legalne interesy. Acha, innym razem równie podejrzany pan na środku ulicy zaczął bredzić, że jest policjantem i zażądał okazania paszportów, aleśmy go wyśmiały.
- Ależ oczywiście, możemy iść z panem na policję i tam pokazać paszporty! - rzekłyśmy hardo, a pan szybko uciekł, na odchodnym krzycząc, żebyśmy nie wymieniały waluty na ulicy.
Prócz tego nie spotkałyśmy żadnych natrętnych żebraków, romskich dzieci, watach bezpańskich psów ani prób wyciągnięcia łapówki, którymi lubią straszyć babcie (i które to sytuacje zdarzały się nagminnie, gdy Keczup zawitała z rodziną do Rumunii lat temu 15). Nie ma się czego bać!
Jeśli mowa o zwiedzaniu to nie można pominąć pasażu Macca-Vilacrosse, który jest sprytnie ukryty w bardzo szemranej uliczce. Przeciskamy się mijając obdrapane ściany i sklepiki z pamiątkami pamiętającymi ZSRR, gdy nagle widzimy TO.
Wspaniałe miejsce, żeby sobie zasiąść celem sączenia kawki lub herbatki, ale jak widać Katarzyna ma chętkę na inne wyroby...
Dobra, prócz Placu Unii mamy jeszcze dwa inne znane place, które wypada odwiedzić. I tak Plac Uniwersytecki to w przeciwieństwie do Starego Miasta miejsce bardziej dla prostych, uczciwych ludzi, znaczy miejscowych studentów. Nie znajdziecie tu eleganckich restauracji i innych szykownych lokali, ale jest, jak to mawiają bakpakierzy, autentycznie. To tu odbywały się protesty studentów przeciw reżimowi w 89 i krwawa pacyfikacja demonstracji.
Jest i Plac Rewolucji z dawnym Pałacem Królewskim i Muzeum Sztuki z dziełami przesławnych mistrzów pędzla.
A ta piękność to Pomnik Odrodzenia, który upamiętnia pozbawienie Ceausesco władzy. Podobno miejscowi nazywają go pomnikiem kartofla.
Nie jest to najpiękniejsze zdjęcie świata, ale to właśnie z tego balkonu przemawiał Ceausescu i to z niego uciekał helikopterem przed rozeźlonym tłumem w czasie rewolucji.
A oto odpowiedź na nasze pytanie z facebookowego fanpejdża. Ten niesamowity budynek to siedziba... Stowarzyszenia Rumuńskich Architektów (w sumie nie jesteśmy pewne, jak się po polsku zwie ich organizacja, ale rozumiecie o co chodzi). Nie został jednak zbudowany w tak dziwaczny sposób tylko dla zaspokojenia architektonicznych fantazji, nie nie! W XIX wieku Paucescu House, bo tak znany jest ów zabytek, był jednym z wielu budowli, które miały uczynić z Bukaresztu "Paryż Wschodu", lecz niestety został zniszczony podczas rewolucji z 1989 roku. Jego historyczna wartość nie pozwoliła go jednak wyburzyć i po solidnym przemyśleniu wszelkich za i przeciw w 2003 roku dobudowano do niego taką oto szklano-metalową konstrukcję (podobno z szacunku do dziedzictwa narodowego i jednoczesnej chęci pokazania zmian, jakie zachodzą w Rumunii). Wyszło z tego takie dziwaczne coś, które jest w zasadzie miniaturą całego Bukaresztu - troszkę paskudne, troszkę dziwaczne, ale o naprawdę ciekawej historii. Mimo całej tej brzydoty, budynek wydaje się nam być dość... intrygujący. Koniecznie dajcie znać, co Wy myślicie o tym tworze!
Na tym właśnie placu stał się cud i ujrzałyśmy, oprócz naszej, jeszcze dwie inne zagraniczne wycieczki turystyczne! Musicie bowiem wiedzieć, że Bukareszt zwiedzałyśmy na początku lutego i charakteryzował się on wówczas wielkimi pustkami. Jeśli więc nie lubicie tłumów turystów, jeździe zimą! Pogoda nie najgorsza (było około 5 stopni, w Polsce -5), a cichutko i spokojniutko. Wycieczka amerykańskiej młodzieży chyba ujrzała w nas doświadczonych podróżników, bo zaczęli nas bardzo dyskretnie śledzić.
Zaprowadziłyśmy ich do rumuńskiego Ateneum, które to jest wypasioną salą koncertową, ale spotkał nas tu wielki zawód.
Otóż panowie ochroniarze (którzy stali dotąd leniwie i wpuszczali wszystkich jak leci), gdy tylko nas zobaczyli zagrozili nam drogę i kazali płacić pieniądza!
- Skąd w ogóle wiedzieli, że my turysty? - zastanawiałyśmy się głęboko.
Specjalnie słowem nie odezwałyśmy się po polsku i udawałyśmy autochtonów! Taka zdrada nie została wybaczona i od razu opuściłyśmy ten przybytek. Amerykanie po chwili wyszli z równie smutnymi minami...
Coś dla fanów cerkiewek - Cerkiew Cretulescu. Ogółem jest ich bez liku (choć Ceausescu zdążył też wiele wyburzyć) i mają bardzo ciekawy styl, który łączy zachodnioeuropejski barok z wpływami greckimi i orientalnymi. Swoją drogą zastanawialiście się kiedyś jak to jest, że w tych wszystkich cerkwiach panuje zakaz robienia zdjęć, a każdy blog obfituje we wspaniałe kadry? Chyba czas nauczyć się lepiej kadrować spod pachy!
Nie bójcie się wchodzić do cerkwi, nawet niepozornych, bo w środku znajdziecie takie cuda!
Człowiek natchniony szybko robi się głodny! Co by tu zjeść? Przyznamy szczerze, że rumuńska kuchnia średnio nas zachwyca, bowiem stoi mięsem. Na szczęście okazało się, że stoi też BUŁKĄ, a najbardziej popularnym ulicznym lokalem są sklepy z bułkami. Toż to prawdziwe mini raje, gdzie każdy znajdzie coś dla siebie, królestwa GLUTENU. Zapomnijcie o nikczemnym wyborze w polskich piekarniach, tu możecie dostać bułki w najróżniejszych wariantach, od swojskiej marmolady, przez kremy orzechowe i czekoladowe, aż do pizzowego wypełnienia (zwykła pizza na kawałki też się znajdzie). Prócz tego dostępne są też ciasta na kawałki, a ceny? Ceny są w tym wszystkim najlepsze, bo Keczup na swoje ukochane kruche ciasto z wiśniami płaciła 2 złote, a było OGROMNE i PYSZNE (i mówi to człowiek, który nie lubi słodyczy). Oszczędny turysta spokojnie wyżywi się pyszniutkimi bułeczkami.
Takich lokali wszędzie było bez liku, a do każdego stała kolejka. Raz nawet siadłyśmy na murku celem poczynienia obserwacji (no dobra, tak naprawdę jadłyśmy tam bułki) i z ręką na sercu powiadamy, ani przez sekundę okienka nie były puste.
Wybrałyśmy się też do znanej sieciowej restauracji La Placinte z kuchnią rumuńsko - mołdawską. A tak naprawdę to wstąpiłyśmy tam na przerwę podczas zwiedzania z naszą czytelniczką Dominiką. Tak tak, Dominika sama z własnej woli zechciała pokazać nam miasto i opowiedziała wiele wybornych historii o Bukareszcie i Rumunach. Co najlepsze, okazało się, że mają oni aż podejrzanie wiele wspólnego z Chińczykami (szczególnie, jeśli chodzi o zachowania w metrze, co zresztą sprawdziłyśmy na własnej skórze). Czy wiecie, że na przykład w rumuńskiej telewizji publicznej w wiadomościach pokazuje się śluby i domy celebrytów? To są dopiero doniesienia! W tym momencie pozdrawiamy i dziękujemy Dominice za wspaniałe towarzystwo, a Was Drodzy Czytelnicy zachęcamy, nie wahajcie się do nas pisać, ha! Acha, jadło w La Placinte było bardzo dobre, wybrałyśmy placki napchane owczym serem, więc nie może być niedobre, kompocik też pyszniutki.
I na koniec, celem nadania wycieczce odrobiny luksusu, odwiedziłyśmy legendarną restaurację Caru' cu Bere o pięknych wnętrzach i wyjątkowej historii. Prawdziwym powodem wizyty była aż niewiarygodnie tania oferta lunchowa, którą chciałyśmy wypróbować. Otóż ceny dań z karty oscylowały wokół 30 - 50 zł, a lunch składający się z zupy, dania z dodatkami, sałatki i deseru to... 25 zł! Toż takiej cebulackiej oferty aż grzech nie wykorzystać, szybko więc zajęłyśmy stolik i czekałyśmy na nasze specjały. Acha, można zamówić zestaw mały bądź duży, ten pierwszy kosztuje 23,90 RON, a drugi 26,90 RON (RON to trochę mniej niż złotóweczka), zgadnijcie na jaki się zdecydowałyśmy?
- Pani, toż to kilogram żarcia! - Keczup zbaraniała, bo nie uznaje marnowania jedzenia NIGDY.
- E, posiedzimy i w końcu skończymy - w Katarzynie było więcej entuzjazmu.
Dobra, zaczynamy! Każdy zestaw można było sobie skomponować z kilku propozycji w każdej kategorii i do wyboru były rzeczy mięsne i bezmięsne, ryby, kurak, a nawet świaniak, zupa krem z chrupkami, ohydna mamałyga, sałatki dziwne i mniej dziwne, a nawet najbardziej alkoholowy tort świata.
Niestety obżarstwo tak nas pochłonęło, że wykonałyśmy tylko to jedyne zdjęcie mamałygi, którą zamówiła Katarzyna (DLACZEGO?!).
W którymś momencie przeraziłyśmy się jednak:
- A co jeśli każda część kosztowała 26.90?! - zakrzyknęła zdruzgotana Katarzyna.
- O nie... myśli Pani? Toż to by była kolacja za 300 RONów! - na twarzy Keczupa odmalowało się prawdziwe przerażenie. Musicie bowiem wiedzieć, że nic jej tak bardzo nie boli, jak niepotrzebnie wydane pieniądza, a już w połowie obiadu okazało się, że nie ma opcji, żebyśmy skonsumowały to nawet i w 5 godzin (a jednak, ostatecznie zeżarła wszystko co do kęsa).
- Miska pomidorów za 26.90? To by było już prawdziwe zdzierstwo!
- Nic już nie poradzimy. Trzeba zasięgnąć wiedzy z Internetu - zawyrokowała Katarzyna odpalając Trip Adwajzora. - Tyle rodaków tu jadło, nie może być tak drogo.
- Ależ tu wszyscy właśnie piszą, że drogo - Keczup wskazała kilka niepochlebnych opinii. Po chwili okazało się jednak, że nikt nas nie oszukał i to naprawdę takie ceny.
Czy było warto?
Hmmmm... Caru' cu Bere ma naprawdę piękny wystrój i warto tu wstąpić choćby i dla zajawki. Menu lunchowe jest bardzo tanie, jednak... niestety było to jedzenie silnie przypominające dobrze nam znane strawy z polskich barów mlecznych. Zdecydowanie nie jest to wybór dla wykwintnych smakoszy, im polecamy nieco droższe dania z karty. Gdybyśmy miały iść tam kolejny raz, to wybrałybyśmy się wieczorem (podobno jest muzyka na żywo) i wypiły po prostu po piwku. Oczywiście nażarłyśmy się jak świnie i nie spożywałyśmy już tego dnia NIC.
Wytoczywszy się z restauracji odwiedziłyśmy jeszcze kompleks Curtea Vecie - stary dwór postawiony przez Vlada, (tak tak, dokładnie tego Vlada, o którym myślicie) i zburzony przez nikczemnych Turków.
Początkowo do tej notki wybrałyśmy aż 50 zdjęć, więc wiele rzeczy musimy pokazać bardzo pobieżnie. Oto Hanul Manc - zajazd dla kupców z początków XIX wieku. Znajduje się w nim restauracja z podejrzanie atrakcyjną ofertą lunchową, coś a'la Caru' cu Bere. Zimą panowały tam straszne pustki, remonty i nie było za wiele do obejrzenia.
Bardzo chciałyśmy jeszcze zobaczyć skansen Muzeul Satului oraz Muzeum Chłopa Rumuńskiego (tak, jesteśmy etnolożkami i czasem mamy takie drewniano-chałupowe zajawki), jednak z uwagi na przedłużające się poszukiwanie sztuki ulicznej (o którym to powstała osobna notka do poczytania TUTAJ) i błądzenie po parku, w którym ów skansem miał być ulokowany, nie udało nam się zrealizować planu (a wspaniali panowie strażnicy parku nigdy nie słyszeli o takich muzeach, a jakże). Udałyśmy się więc ze złością do prywatnej rezydencji Słońca Karpat, coby zobaczyć na własne oczy, jak wielce kiczowaty miał gust człowiek, który wybudował Pałac Parlamentu. Wiele wspaniałego słyszałyśmy o tej miejscówie i bardzo się napaliłyśmy, maszerowałyśmy więc hardo, choć okazało się, że jesteśmy baaaardzo daleko od tej części parku. Oczywiście dotarłyśmy 10 minut przed zamknięciem, zziębnięte, złe i już bardzo zdeterminowane, by pochędożyć na wieki takie kilkudniowe zwiedzanie stolic. Tylko rzuciłyśmy okiem na wylewające się zewsząd złoto i... zostałyśmy poinformowane, że musi być minimum pięcioosobowa grupa turystyczna, inaczej nie wpuszczą!
Takie wnętrza nas ominęły!
W północnej części miasta mamy jeszcze kilka zabytków, przykładowo Łuk Triumfalny, który żywcem zerżnięto z Paryża. Jest też Dom Wolnej Prasy, który podejrzanie przypomina mini Pałac Kultury... Jeśli chcecie wybrać się w te dość odległe rejony, by je zobaczyć, proponujemy zaniechać tego pomysłu. Zróbcie focie z okien autobusu w drodze na lotnisko, a zaoszczędzony czas przeznaczcie na szukanie cerkiewek.
Czy Bukareszt nam się podobał? Wiemy, że na blogach podróżniczych zwykło się pisać, że wszystko jest piękne, wspaniałe i fascynujące i koniecznie musicie to zobaczyć. Na szczęście my nie mamy takich zapędów, więc możemy Wam szczerze powiedzieć, że chyba pierwszy raz w życiu cieszyłyśmy się, że jedziemy już do domu.
Smutno się patrzy na miasto, które w XIX wieku rozbudowywano na wzór Paryża, a pewien psychiczny jegomość zamienił je w beton z pojedynczymi drzewami tu i tam (w latach 80. Bukareszt stracił około 70% historycznych zabytków). Bukareszt byłby spoko jako element dłuższej podróży po Rumunii, przerwa między Braszowem a rumuńskimi wioseczkami (bo Rumunia po prawdzie jest krainą fascynującą). Jako pomysł na city break, szczególnie zimą, gdy wiatr nie umila pobytu... no średnio. Troszkę szaro, troszkę nudno i jedzenie nie powala. Wiemy, że miasto bardzo zyskuje na lepszym poznaniu, jest trochę uroczych kawiarni, bardzo piękne księgarnie i naprawdę bogata oferta kulturalna (masa festiwali i tego typu rzeczy). Jest wiele przyjemnych parków i w sumie nie tak daleko nad morze. Można też po prostu zabawić się w poszukiwanie starych budynków schowanych między smutnym betonem. My naszego wyjazdu nie żałujemy, ale... nieprędko go powtórzymy.
Jedna z przepięknych księgarni - Carturesti Carusel.
Na szczęście nasze bilety lotnicze były ekstremalnie tanie, więc nie żal! Dajcie znać, czy byliście w Bukareszcie i jakie macie względem niego odczucia. A może wybieracie się niebawem? I KONIECZNIE podzielcie się odczuciami względem budynku "pół na pół".
XOXOXO
O kochane jak dla mnie to ta cerkiew wymiata system :D
OdpowiedzUsuńWyglada naprawdę pięknie! Może kiedyś będzie okazja zwiedzić, bo widzę , ze naprawdę warto...:) Świetny post! Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńNie byłam i pewnie raczej nie będę, ale te buły to bym jadła :D
OdpowiedzUsuń,,Pół na pół" decydowanie hit ,,desperacji" (dobrze obstawiałam za pierwszym razem).
OdpowiedzUsuńMuszę obczytac Wasz blog o wiele bardziej wnikliwie, a może i mnie dopadnie wena, by i o naszych wypadach cosik więcej pisać.
Byłam z mężem w jego "służbowej" podróży przez Słowację, Węgry, Rumunię z finałem w bułgarskiej Sofii i chyba mam dość na całe życie xD Nawet stolica była mało fajna, mimo że R. chciał dobrze i coś tam pokazał po drodze ;) Jedyna fajna rzecz w tej podróży, to smażony ser na Węgrzech i tyci kaczuszki, które sprzedawali na lokalnym rynku z dywanu xD Tylko nie pamiętam jak ta miejscowość się nazywała :P
OdpowiedzUsuń