niedziela, 17 maja 2015

Cameron Highlands - pola herbaciane podejście drugie oraz jak pojechaliśmy do dżungli i co nas tam spotkało. Ostatni dzień w Malezji.



Jak zapewne pamiętacie z poprzedniej notki http://almostparadisse.blogspot.co.nz/2015/04/cameron-highlands-krotki-wypad-na.html , nasza szalona wyprawa dotarła do pół herbacianych. Dnia poprzedniego niespodziewanie odwiedziliśmy pola, o których istnieniu nie wiedzieliśmy i wdarliśmy się na teren przetwórni. Kolejnego dnia postanowiliśmy stać się turystą masowym i po wnikliwym studiowaniu ofert wycieczek, wybraliśmy jedną, naszym zdaniem najbogatszą i najtańszą, a jakże. Tym sprytnym sposobem załadowaliśmy się z resztą turystycznej gawiedzi do potężnego samochodu typu jeep i dawaj, w drogę!

Droga była wyboista i nielekka, nie raz ktoś sięgał już po woreczek na rzyganie, ale w końcu... YAY!
Zanurkowałyśmy w herbacie po pas! Proszę nie zwracać uwagi na drobny fakt, że wyglądamy jak uchodźcy z Mongolii, to wina pana kierowcy!



A oto i nasz samochód! Terenówka pierwsza klasa, wyposażona nawet w kieł mamuta!



Są i pola! Widoki oczywiście były przepiękne, herbata zieloniutka i soczysta, a pogoda przyjemna. Jest to właśnie plantacja BOH, największa i najbardziej znana w Malezji.



Zagubiona w herbacie uczestniczka naszej wycieczki z potomkiem.



Nasz pan przewodnik Czandra, który pracował onegdaj przy herbacie, ale stwierdził, że chędoży taką robotę. Nauczył się sprytnie angielskiego i teraz oprowadza turystyczną gawiedź, rozsądny człek. Opowiadał nam zarówno o herbacie, jak i anegdotki o życiu. Jak widać Keczup jednak wstała nieco za wcześnie i już ma ochotę na pośniadaniową drzemkę.



Tu kilka widoczków dla ucieszenia oka.




Wielce się nasze serca rozładowały, gdy w końcu pokazano nam słynne maszyny po przetwórstwa herbaty. Myślimy, że jedna fotka wystarczy, jednak gdyby ktoś był bardzo ciekawy całej procedury, niechaj się nie lęka! Katarzyna skrzętnie uwieczniła KAŻDĄ JEDNĄ maszynę wraz z opisem w języku angielskim i malezyjskim.
W muzealnym sklepiku nastąpił też oczywiście zakup pamiątek! W tym momencie herbata zajmowała już około 1/4 walizy. Tak, jesteśmy oszczędni, wzieliśmy jedną walizkę na 5 osób! I tak, popełniliśmy straszliwą zniewagę biorąc na bakpakierkę walizę. Na kółkach!



I grzecznie wracamy do auta, by dać się wieźć po wybojach, w znoju i trudzie, by następnie wejść na super wysoką wieżę i podziwiać widoki.



Jest i wspomniana konstrukcja. Keczup Karol bardzo lubi wszelkiego typu wieże i inne wysokie obiekty, więc pognała pędem i, już na szczycie, poczęła pozdrawiać tłumy.


Widok niestety nie był za specjalny, głównie z powodu zasłaniających wszystko drzew. Można za to dostrzec ociągających się turistenów, którzy lenią się i stoją pod wieżą!



Tu Katarzyna, dzielnie walcząc z lękiem wysokości, schodzi z piekielnej konstrukcji, trzęsąc portkami.



Następnym punktem programu była wyprawa do dżungli lub, jak kto woli, pierwotnej puszczy zwanej Mossy Forest.


Marsz miał był hardy z przewodnikiem, ale oczywiście część wycieczki się po drodze pogubiła i tu właśnie widać, kto. Poza tym co to za przyjemność eksplorować dżunglę z przewodnikiem! Pozerstwo!



Przedzieranie się przez chaszcze i dzikie kłącza. Niestety okazało się już po raz kolejny, że nie przygotowaliśmy się należycie do bakpakierskiej wyprawy i jako jedyni nie byliśmy zaopatrzeni w lansiarskie obuwie górskie z mityczną membraną odciągającą wilgoć, a przepuszczającą powietrze, a niegodziwe trampki konwers z bazaru za 20 zł oraz nike airmaxy.



Kroczymy raźno! Wypadzik do dżungli wspominamy bardzo miło, choć wilgotnośc zabijała. Pan Czarndra opowiadał, że jego ojciec chasał kiedyś po lasach w samych gaciach, on sam też robił kiedyś w dżungli. Niestety przydarzył się straszny wypadek, przez który utracił dwa żebra, a zyskał imponującą bliznę (oczywiście nam ją zaprezentował). Od tej pory przebranżował się na turystykę i nie poleca pracy przy herbacie. Wierzymy.


Sprytny trik, jak przetrwać w dżungli. Należy znaleźć krzaczor tak wilgotny, że aż się skrapla i go wycisnąć. Metodę tą prezentuje łapa Katarzyny o brokatowych paznokciach.



Czas na zdjęcia z krótkiej sesji inspirowanej filmem klasy Ź o tytule "Krwiożercza małpa". Czuć grozę!



A tu widać korony drzew zarośnięte różnego typu roślinnością. Czy wspominałyśmy już, że wilgotność była okrutna?


Kilka malowniczych ujęć, w tym krwiożercza roślina - dzbanecznik.



I na koniec obowiązkowa sesja z autem. Keczup pozuje elegancko...


Katarzyna zaś wciela się w dresa z dzielni. Dres jest, a jakże!



Baj baj!



Myślicie, że to już koniec naszej wycieczki? Co to, to nie! Dawaj wsiadać z powrotem do wozu i jechać na kolejne atrakcje! A była to motylarnia wzbogacona też o coś w rodzaju mini zoo, gdzie królowały głównie robale, żaby i jaszczury. Wielkich karaczanów też nie zabrakło!

Motylki! 






Był też taki przyjaciel...


oraz taki, nieco bardziej puchaty.



Niestety nie ominęła nas plantacja truskawek, wywieźli przymusem i zostawili, byśmy nacieszyli swe oczy widokiem najprawdziwszej malezyjskiej truskawki. Wycieczki Azjatów cieszyły się jak durne i wykupowały zarówno truskawkę żywą, jak i liczne truskawkowe gadżety, takie jak truskawkowe ciastka, dżemy, lizaki, breloczki, czapeczki i inne tego typu. Badziewa były miliony! My nawiązaliśmy nić porozumienia z estońską rodziną, której ojczyzna również dysponuje truskawką. Zniesmaczona mina Keczupa mówi wszystko.


I to już koniec szalonej wycieczki turystycznej. Całe szczęście, bo atrakcji była moc, a i sama jazda dała się we znaki. Wyrzucili nas z wozu w centrum miasta (ha, miasto to dało się przejść spacerkiem w pół godziny), postanowiliśmy więc poraczyć się daniami w naszej ulubionej jadłodajni U Kumara. Szalonemu panu Hindusowi aż się oczka zaświeciły (choć możliwe, że świeciły się nieustannie).  Oto i strawa!




Przy stoliku obok siedzieli oczywiście Polacy! W całej Malezji, a w szczególności w Cameron Highlands, nieustannie spotykaliśmy rodaków. A niby naród taki ubogi!
Czas było wymeldować się w pięknego hotelu, wsiadać w bus i wracać do Kuala. Tak tak, do naszego umiłowanego Kuala, do najbardziej parchatego na świecie hostelu (NA RAZIE, bo Bangkok zadziwił nas jeszcze bardziej), do Chinatown i do... Tak! Tak! Do prasowanych surowych kaczek z głową i pyszniutkim dziobem!


Chińczyki były wyjątkowo podniecone, miał się bowiem niebawem rozpocząć noworoczny TANIEC SMOKA! My też napaliliśmy się okrutnie (choć część wycieczki zamieszkała w Chinach widziała już te tańcowanie nie raz). Niestety... Chińczyki jak to Chińczyki były nieogarnięte i po pół godziny czekania stwierdziliśmy - dość tego! Co ciekawe, wszędzie były tłumy policji, głównie policjantek, rozdających prezenty. Oczywiście podeszliśmy hardo i zapytaliśmy, co trzeba zrobić, by dostać taki prezent, ale panie były niechętne do współpracy. Udało nam się jedynie podejrzeć, że w środku były mandarynki, tradycyjny podarek na Nowy Rok!


Cóż było robić? Wróciliśmy do naszej nory zwanej hostelem (uprzednio zahaczając o 7/11, coby kupić dania do odgrzania w mirofalówce), by urządzić skromną imprezkę z okazji pożegnania Malezji. Następnego dnia bowiem czekał nas lot do samiuśkiego...
 PHNOM PENH! 


W następnym odcinku: Jak powitała nas Kambodża i czym nas zaszokowała? Czy lot AirAsia okazał się milusi i bezpieczny? Czym porządni Khmerzy zajmują się w świątyni i dlaczego potrzebują do tego pieczonego świniaka i tony boczku? To wszystko, a nawet więcej, w kolejnej notce! Ahoj!


2 komentarze:

  1. Podróż życia! Piękne widoki i tyle niesamowitych przygód! Zazdroszczę!

    OdpowiedzUsuń
  2. Przeczytałam artykuł jednym tchem. Zazdroszczę pięknej wyprawy i tyłu niesamowitych wspomnień.

    OdpowiedzUsuń