wtorek, 23 lutego 2016

* Drastyczne zdjęcia* Chiński szpital - jak? Za ile? I czy dobra zabawa...


Mimo, że nadal bawimy się w Tajlandii, to nasz zapał do opisywania podróży nieco przycichł. Katarzyna postanowiła więc napisać post, do którego to zbiera się już chyba z 10 miesięcy, a mianowicie opisać jej wspaniałe doświadczenia z chińskim szpitalem. Jeśli jesteście ciekawi, to zapraszamy...

Kiedyś pisałam tutaj klik klik klik, o jednej z moich przedszkolnych prac. 20 minutowe lekcje odbywały się na podwórku, dzięki czemu dzieci mogły się bawić, biegać i radować. Wszystko układało się fajnie, jednak... w naszym wspaniałym Guangzhou lato trwa z 8 miesięcy i już w kwietniu regularnie temperatury przekraczają 30 stopni. Niestety jestem ja człowiekiem o jasnej karnacji, któremu słońce nie tylko parzy skórę, ale powoduje różne uczulenia etc. I ogółem jako człowiek z Europy nie jestem ewolucyjnie przystosowana do biegania za dziećmi w upale i bez picia. Jak się okazało, małe Chiniątka nie są do tego przystosowane również i ich małe główki spływały potem i nic im się nie chciało. Wielokrotnie prosiłam więc dyrektorkę przedszkola o zmienienie swojej decyzji i powrót do lekcji w klasie. Niestety ni dobro dzieci, ni dobro nauczyciela nie miało zbyt wielkiej wagi w Chinach. Lekcje angielskiego na podwórku przyciągają wzrok rodziców,  nowe dzieci zapisują się, aż miło, a kasa płynie. Pieniądze są w Chinach najważniejsze. Naprawdę. Za nie można kupić i jedzenie i miłość.

Muszę przyznać, że nie jestem osobą zbyt asertywną. Wszyscy mówili: jak możesz tak pracować?! Rzuć tą pracę! Znajdziesz inną etc. Ja niestety ani nie umiem się porządnie postawić, ani podjąć ryzykownych decyzji, więc pracowałam tak i pracowałam, aż pewnego dnia... Obudziłam się z taką gębą.


Oczywiście gęba ta, mimo, że bolała okrutnie, nie przeszkodziła mi w normalnym udaniu się do pracy. Zasłoniłam twarz włosami i mimo, że moja koleżanka Filipinka Marry aż wzdrygnęła się na mój widok, to porządnie pracowałam cały dzień. Była na tyle miła, żeby udostępnić mi salę do angielskiego i jakoś poszło. Niestety po południu poczułam się jeszcze gorzej, a kolejnego ranka obudziłam się z twarzą tak spuchniętą, że pierwszy raz w życiu wzięłam wolny dzień w pracy i udałam się do szpitala. Zdjęć z tego dnia, nie będę Wam pokazywać, bo muszę przyznać, że są prawdziwie przerażające.



Oczywiście lękałam się wielce tej wizyty. Chiński szpital brzmi dość strasznie. Dodatkowo historie, które opowiadali studenci, którym zdarzyło się odwiedzić szpital akademicki.... no nie zagrzewały do walki. Jednak gdy do wyboru jest szpital, albo umierać, wybrałam szpital. W końcu pan od spikingu dobrze przygotował z tej tematyki. 

Nasz paskudny blok mieści się na tyłach szpitala, toteż nie była to daleka podróż... Może warto zaryzykować!



Rejestracja i wydanie książeczki przebiegło bardzo sprawnie! Pobrano ode mnie opłatę rzędu bodajże 2 złotych i oficjalnie dostałam moją plastikową kartę pacjenta. 




Następnie skierowano mnie do takiej oto Pani doktor, specjalizującej się w leczeniu obcokrajowców. Z czego wynikała jej specjalizacja? Ano z tego, że towarzyszył jej pakistański tłumacz, który to zgrabnie tłumaczył aż z 5 języków na chiński. Co prawda i jego chiński i jego angielski przedstawiały baaardzo wiele do życzenia, ale postanowiłam dać mu się wykazać i tylko czasem podpowiadać coś, czy to po angielsku, czy to po chińsku. 

Pani doktor powiedziała, że nie wie, co mi jest i że trzeba zrobić serię badań i że ona tu wszystko wypisze. Poczułam się jak w Doktorze Hausie!


Nie myślcie, że te wszystkie zdjęcia zrobiłam biegając z opuchniętą gębą po szpitalu. Zdjęcia wnętrza są dodatkiem, z którejś z kolejnych (sic!) wizyt. Zakładacie pewnie, że w chyńskim szpitalu jest syf, kiła i mogiła. I pewno jest, ale nie w centrum takiego wielkiego miasta, jak Kanton.


Milusie kanapy w poczekalniach...



Elektronizacja...


Telewizory dla umilenia życia pacjentów. I BRAK TŁOKU!



Pani wysłała mnie najpierw do dentysty. Może to ząb? NIE, NIE ZĄB. No to dawaj, na jakieś testy alergiczne. NIE, NIE ALERGIA. Co ciekawe, na pierwszy rzut oka Pani doktor zauważyła moją niedoczynność tarczycy, której to polscy lekarze nie wykryli przez 24 lata mojego życia. Dawaj! Zbadamy hormony! HORMONY W NORMIE.



Oczywiście musiałam w kółko oddawać krew, bo wszystko wykluczaliśmy po kolei, a śpiący wewnątrz laboratorium pan nie wpadł na to, by zachować moją krew...



A może to po prostu infekcja? Hmmmm.... no możliwe... Co prawda sugerowałam to od początku, ale Pani doktor była nieugięta w swej woli zlecania badań. 



Pani pielęgniarka pomaga zdobyć ostatni wydruk i... EUREKA! Wiemy już! To infekcja! Mam jakieś miliony przeciwciał. Przy okazji okazało się, że mam pierwszą w życiu anemię i niedobory wszystkiego i że pracowanie w kółko nie działa dobrze na organizm. 





O nie... to teraz trzeba dowiedzieć się, co to za infekcja, coby dobrać leczenie. NAJGORZEJ. -Pomyślałam wtedy.

Nic bardziej mylnego! Pani doktor wyjaśniła mi, że nie ma takiej potrzeby. Po prostu da mi ona bardzo dużo antybiotyków, na różne choroby i któryś z nich zadziała! Jak też postanowiła, tak i zrobiła. Nagryzmoliła coś i wysłała do kasy. Rachuneczek za dzisiejsze zabawy i leki.... 1500 CNY czyli jakieś 900 zł. Nieco zdruzgotana zapłaciłam i dałam się powieść dalej. Skierowano mnie do... WYDAWALNI LEKÓW. Nie musiałam iść po nie do apteki. Niestety byłam zbyt skołowana, zmęczona bieganiem po szpitalu, opuchlizną, gorączką i wszystkimi igłami, które we mnie wbito, by zrobić zdjęcie całego tego koszyka. Okazało się, że dostałam kroplówkę na 3 dni. Po dwie butelki na każdy dzień. I 5 małych buteleczek leków do jednej z nich i 2 małe buteleczki jakiś witamin i różnych rzeczy do drugiej z nich. WSPANIALE! ANTYBIOTYKI NA WSZYSTKO!




W Chinach uważa się, że kroplówki są najlepsze na wszystko, tak więc, gdy człowiek jest serio chory i chińska medycyna już mu nie pomoże, zapisuje się je na wszystko. Sala kroplówkowa jest więc dobrze wyposażona i przestronna.



Czasami nie ma tam nikogo, czasami ktoś z ulicy śpi w przerwie lunchowej, a czasami trzeba grzecznie czekać na swoją kolej.


Proszę, Pani się zastanawia, coby mi tu jeszcze dolać.





No i siedzimy. 3 godzinki w wygodnym fotelu i z chińską telewizją. Jak się okazuje, teleturnieje w niej pokazanie w niczym nie odbiegają poziomem od tych japońcowych.



Można też robić na komórze, bo jest WiFi.



I jak się okazuje, wszystko jest bardzo czyste, higieniczne, a Panie pielęgniarki są dobrze przeszkolone.



Pierwszego dnia zasnęłam podczas kroplówki, gdyż byłam taka chora i zmęczona. Kolejnego dnia, który spędziłam cały w łóżku, stało się podobnie. To mnie nieco zdziwiło. Później miało się dopiero okazać, że leki są tak silne, że gdy biorę kroplówkę szybciej, to... mdleję i mam jakieś omamy. No cóż... tylko dwa dni moje obie prace pozwoliły mi cieszyć się odpoczynkiem. 

Kolejnego dnia zażądano bym stawiła się w przedszkolu. Cóż było poradzić... zebrałam swój opuchnięty ryj i zebrałam się do pracy. W ciągu tych dwóch dni zbierałam dokumentację, którą wysyłałam agentce i poprosiłam o załatwienie sprawy z lekcjami w klasie. Obiecano, że wszystko będzie ok, więc chwiejąc się na nogach tradycyjnie o 6.50 wsiadałam do metra. Najpierw pół godzinki witania dzieci i nagle podchodzi do mnie Emma, podobno władająca angielskim nauczycielka z przedszkola, i mówi: 
- Dziś masz lekcje na podwórku. Dyrektorka kazała Ci powiedzieć.
- Ale ja jestem chora, słaba, mam kroplówkę.
- Tu możesz mieć lekcje pod tym daszkiem, nie będzie świecić słońce.
- Ale to nic nie zmienia, tu nadal jest 32 stopnie, to za gorąco i dla mnie i dla dzieci.
- Każdy pracuje w takich warunkach.
- No jakoś lekcje chińskiego nie odbywają się na podwórku. Ani plastyka, ani muzyka.
- Marry ma angielski na podwórku.
- Ale ona jest z Filipin, tam jest inny klimat niż w Europie.
- Ale teraz nie jesteś w Europie, tylko w Chinach. I masz pracować tak, jak w Chinach chcemy.

W tym momencie odwróciłam się na pięcie i poszłam. Złapałam taksówkę i wróciłam do domu. Wszystko, co mówiła było wypowiadane z taką agresją i pogardą, że nie zniosłabym tego ani sekundy dłużej i dałabym jej w ryj. We wcześniejszym semestrze lekcje odbywały się w klasie i jakoś nie było problemu. Serio potraktowanie białego człowieka, jak właśnie człowieka, a nie małpę, którą się pokazuje rodziciom, nie zaszkodziło by od czasu do czasu. Niestety szkoły i agencje uważają, że jeśli ktoś Ci płaci, to jesteś jego własnością. To wcale nie jest tak, że wszyscy Cię szanują, bo jesteś nauczycielem. Dla bogatych Chińczyków to bardzo dziwne, że tu przyjeżdżamy. Czyżbyśmy byli żebrakami? Ja już dwa tygodnie przed chorobą oświadczyłam mojej agentce, że albo załatwią mi salę do lekcji, albo odejdę, bo nie wytrzymam tego fizycznie. Jak widać, nie wytrzymałam. Pracowałam tam prawie rok. Nie wzięłam wolnego NIGDY. Zawsze przychodziłam przygotowana i robiłam masę własnych materiałów i podobno wszyscy mnie kochali. Chińska miłość nie jest za wiele warta.


Niestety nie był to koniec mojej szpitalnej przygody. Po 3 dniach kroplówek musiałam przyjść do kontroli. Na szczęście nie było tego dnia tłumacza i bardzo łatwo udało mi się dogadać z lekarką. Wystawiła mi ona zwolnienie na kolejne dwa tygodnie, dzięki czemu mogłam odzyskać pieniądze za przepracowany miesiąc. Tymczasem moje popołudniowe przedszkole zatrudniło mnie na pełen etat. Odliczając dojście i różne takie na kroplówkę zostawało znacznie mniej czasu. Bo jeszcze trzeba zjeść coś i tak dalej. A... bo zapomniałam, że przepisano mi badanie kontrolne i kolejne 5 dni kroplówki i zainkasowano 1500 yuanów po raz drugi. Najkrótszą przerwę miałam w niedzielę, bo tylko 3 godziny między lekcjami ogółem i jeszcze trzeba dojechać wszędzie... Nawet, przy jeżdżeniu taksówkami skończyło się na kroplówce w 50 minut i braku lunchu. Po 8 lekcjach tego dnia miałam naprawdę dość. Postanowiłam już zacząć dbać o zdrowie.


Tak poza tematem, ale...W szpitalu są oczywiście oddziały chińskiej medycyny!


I są nawet specjaliści od niej;)


Jak się choruje w Chinach? PODSUMOWANIE

* Lepiej nie chorować. Większość nauczyciel angielskiego pracuje nielegalnie i nie ma ubezpiezpieczenia. Za wszystko trzeba płacić. Mnie choroba kosztowała 3000 juanów, czyli 1800 zł i dodatkowych 3000 juanów nie zarobiłam, bo..
* Nie ma płatnych zwolnień. Jak jesteś chory, to musisz mieć zwolnienie od lekarza, nawet jak masz za przeproszeniem, sraczkę. Wtedy po prostu nie zapłacą Ci za ten dzień nieobecności. Jeśli nie masz zwolnienia, a agencja będzie złośliwa, to może za jeden dzień obciąć Ci 3 dni wypłaty.
* Szpitale są zadziwiająco ładne. Byłyśmy w dwóch i lepiej niż w Polsce. Z drugiej strony, do tych brzydkich, to obcokrajowca by nie wysłali. 
* Lepiej iść do szpitala, niż się męczyć, jednak... nie dajcie się tam położyć. Kolega spędził 2 tygodnie w szpitalu i poszedł z torbami.

BONUS SPECJALNY - Straszne historie ze szpitala:
1. Kolega leżał w szpitalu 2 tygodnie z jakimś paskudnymi czerwonymi plamami na ciele, którymi zaraził się od dzieci. Nikt nie zwrócił mu pieniędzy za leczenie, a pochłonęły one wszystkie jego oszczędności na start (to był pierwszy miesiąc jego pracy), dodatkowo nic nie zarobił...
2. Znajoma naszego ziomka, CHINKA, leżała w szpitalu z grypą kilka dni. Zapłaciła 6 czy 7 tysięcy juanów. Pomimo tego, że chińskie nauczycielki mówiły mi, że mają oni jakieś ubezpieczenie, które zwraca połowę kosztów leczenia (ale tylko w jednym szpitalu i do jakiejś kwoty)
3. Koleżanka z Rosji, która studiowała w Chinach, miała zapalenie płuc w jakimś już strasznym stadium, że sztywniały jej mięśnie klatki piersiowej (a może to inna choroba...), ale musiała się leczyć lekami z apteki, bo nie stać jej było na położenie się w szpitalu i gdy tak ją zdiagnozowali, to uciekła.
4. Nasz kolega najpierw przez tydzień chodził do pracy zielony i słaniający się na nogach, aż wreszcie zemdlał na ulicy. Szef przyjeżdżał do jego domu i sprawdzał, czy żyje. Przywoził mu leki, byle tylko nie do szpitala.
5. Pewien kolega kolegi z Rosji mieszkał w Chinach już kilka lat (kilka znaczy 10, a nie kilka znaczy 3) i jadł tanie chińskie jedzenie z bud na ulicy. Jak to się skończyło? Dostał skrętu kiszek. W szpitalu sprytnie wycieli mu kawałek jelita. Bez zapytania go o zdanie. Kolega nie wie, czy ów kolega nadal żyje.
6. Legenda miejsca powtarzana w kręgu nauczycieli. Pewnego dnia obcokrajowiec, jak gdyby nigdy nic, przechodził przez ulicę. Tego dnia nie miał szczęścia i prosto w niego wjechał skuter. Kierowca oczywiście uciekł, a poszkodowanego zabrano do szpitala. Po kilku miesiącach poskładali go i przywrócili do życia. Leczenie kosztowało UWAGA 100 tysięcy juanów. Dlaczego nie pociągnięto do odpowiedzialności skuterowca, zapytacie. Odpowiedź brzmi - to są Chiny.

7. Jako ciekawostkę dodamy, praktycznie KAŻDY choć raz rzygał lub mdlał w pracy (my też, a jakże), lecz zatuszował to, by UNIKNĄĆ SZPITALA!!!

13 komentarzy:

  1. Straszne te przeżycia ta praca całymi dniami.Dbajcie o Siebie i wracajcie szybko do domu :*

    OdpowiedzUsuń
  2. Przykro mi, ze tak traktują pracowników. Też bym się odwróciła i wyszła, wolałabym zebrać ale z honorem xd dużo zdrówka Wam życzę, żebyście się nie stały kolejną szpitalną miejską legendą ^^

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Już tylko 5 miesięcy, może to jakoś będzie. Unoszenie się honorem jest dobre, bo poprawia samopoczucie, ale Chińczyki mogą Ci zwyczajnie nie zapłacić i wtedy jest problem

      Usuń
  3. o jezu szpitale ładne ale to co się tam wyprawia z tymi kosztami leczenia to masakra :/

    moonskillx.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. TAK. Trzeba dbać o siebie i nie chorować, bo inaczej straszna bieda.

      Usuń
  4. O matko, jaka masakra totalna :/ Chinole to jednak w dużej mierze popaprańcy!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Muszę przyznać, że takie traktowanie jest jednym z głównych argumentów dla powrotu do Polszy

      Usuń
  5. Straszne rzeczy w tych Chinach!
    Nie można tam wcale chorować,bo inaczej zapłaci się miliony monet ;-; i jak tu żyć.. ;_;

    Kawaii-Milka.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  6. Im więcej czytam na tym waszym blogu tym bardziej mnie zniechęcają Chiny, a szczerze mówiąc myśleliśmy o tym, żeby po Tajlandii trochę tam popracować ;-( W Tajlandii jednak nauczyciela traktuje się z szacunkiem, a ilość dni wolnych (płatnych) mamy 10-15, nawet wszystkich nie wykorzystujemy z reguły.
    ....znowu was kusze Tajlandią ;-) :-)
    Pozdrawiam i wytrwałości życzę ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie róbcie tego! Jak mawiamy, Chiny to nie jest kraj dla białych ludzi. Nauczyciel tu jest traktowany podobnie do małpy, którą się pokazuje ku uciesze gawiedzi, w tym przypadku rodzicom. Nie mówiąc już o tym, że życie na jako takim poziomie zbliżonym do naszych oczekiwań, jest koszmarnie drogie. Zarobki może i lepsze, ale wydatki też większe. Nas Tajlandia też kusi, bo Tajlandię kochamy, ale najpierw obowiązki (Polska, studia, takie tam), a potem przyjemności :) Pozdrawiamy z deszczowego Kantonu!

      Usuń
  7. Bardzo dobry wpis. Pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń