piątek, 22 stycznia 2016

Miało być slow travel, a wyszło jak zwykle - hardkorowa turystyka w Da Nangu w Wietnamie

Witamy ponownie, tym razem już z Ho Chi Minh! Doleciałyśmy bez szwanku, a VietJet zaskoczył nas na plus! Temperatura skoczyła do 35 stopni, więc czujemy się jak w domu :). Relację zdamy niebawem, a na razie kolejna część leniwego wypoczynku w Da Nangu (choć tym razem slow travel nam się wybitnie nie udało). Po kolei...

W Da Nangu znalazłyśmy wspaniałą hinduską restaurację (dla ciekawych - Family Indian Restaurant obok plaży)! Ostatni raz kosztowałyśmy takich dóbr rok temu w Kuala Lumpur, w naszym Głandzoł dostępne oczywiście za straszne pieniądze, a w domu to wiadomo - smak zawsze nie taki! Kochamy indyjskie jedzenie, ale na wyprawę do Indii pisze się tylko Katarzyna, reszta obawia się o swoje życia. A tu proszę!

Katarzyna z tradycyjną wietnamską kawą, z potężną zawartością mleka skondensowanego.



I nasze dania - butter chicken oraz korma. Wspaniałe!


W restauracji znajdowała się mała kapliczka z naszym przyjacielem, wesołym słoniem Ganeshą, który otrzymał w darze całego arbuza!


Po wizycie u Hindusa czas na nieco chińskiego klimatu. Tuż obok naszego hotelu, natknęłyśmy się na dość sporą chińską świątynię. Dziobak od razu chciał pozować na tle tej średnio reprezentacyjnej bramy.



Hardo zmierzamy do świątyni!






Dziobak zaprzyjaźnia się z chińskim smokiem. Cały czas uważa się za największego bakpakiera z naszej ekipy!





Świątynia okazała się niestety zamknięta, zajęłyśmy się więc łażeniem bez celu i spoglądaniem na chińskość. Wtem wrota się uchyliły, a pani mniszka zaprosiła nas do środka! Wyznała nam, że nie mają zbyt wielu zwiedzających, ale zostałyśmy dostrzeżone i postanowiła do nas wyjść, jako że zna trochę angielski. Bardzo miło!



Najedzone i odnowione duchowo, postanowiłyśmy przejść do głównych planów dnia.
1. Znaleźć bankomat i tym samym zdobyć pieniądza.
2. Udać się na pieszą wędrówkę plażą w stronę wielkiej figury Lady Budda.

Zaczęłyśmy od bankomatu. Pani w hotelu (chyba pierwszy raz w życiu naszego "dorosłego" podróżowania trafił się nam hotel, nie hostel!) zaznaczyła nam trasę na mapce i dawaj, pajdziom! Po drodze cyknęłyśmy kilka widoczków, by pokazać Wam Wietnam w budowie.



Wesoły budynek przedszkola.




Sierp i młot - stały element wietnamskiej rzeczywistości. Są WSZĘDZIE.





W końcu po godzinie drałowania przez najprawdziwsze zadupia, pieniądz został pobrany! YAY! Idziem na plażę!

Pogoda znacząco się poprawiła, a na górze usiadła chmura.



Dziobak udaje, że jest Dziobakiem - surferem bez deski. Woda oczywiście nadal piekielnie zimna, ale znalazło się kilku prawdziwych surferów! Oczywiście nic im nie wychodziło i zajmowali się zabawami typu: pływanie na desce na czworaka, pływanie z uniesioną jedną ręką i jedną nogą i w wielu innych konfiguracjach.



Dzielna ekipa woduje łódź! Pokrzykiwali przy tym HEJ HO! HEJ HO!, najlepszy okrzyk zagrzewający do walki.



Pan rozplątuje sieci. Małe okrągłe łódeczki wydają nam się bardzo kawaii!





Panowie rybacy wykonują swoją pracę, czyli połów.



Najgorsze, że zaczęło zachodzić słońce, a my nadal w połowie drogi do Lady Buddy! Dramatiko! Wszystko przez zbieranie muszelek (a raczej wielkich muszli) po drodze!



Pan rybak siedzi nostalgicznie, postanowił bowiem czekać na przypływ, który zwoduje jego łódź. Po cóż miałby ją wciągać własnoręcznie?



Okiej, plaża się skończyła, stopa otrzepana, but wzuty, ale cóż to? Nigdzie nie ma przejścia do potężnej figury! Dokoła chaszcze, palmy i drzewa iglaste! Nie namyślając się wiele, bo czas kurczył się nieubłagalnie, poczęłyśmy się przedzierać.



Krocząc przez gąszcz, napotkałyśmy niewielką świątynkę o charakterze ludowym. W skład jej wchodziło wiele małych kapliczek zbudowanych z cegieł, brezentu, patyków czy starych blach.




W końcu udało nam się wyjść na drogę. Drałujemy i drałujemy (znaczy po staremu), mijamy najwspanialszy kiosk świata...



Oraz piękne jeziora. Ściemnia się coraz bardziej, a Lady Buddy nie widać! Myślimy, ani chybi oszukali nas! Wykażmy się jednak hartem ducha i sprawdźmy, czy nie będzie jej widać zza następnego zakrętu, który jest 500 metrów dalej.





JEST! 



Drałowałyśmy kolejne pół godziny, cały czas pod górkę (a jakże) i musimy przyznać, że nogi włazili nam już w żopę konkretnie. Nie możemy się jednak poddawać! Kto wie, może na górze istnieje zaplecze turystyczne oferujące jedzenie, wodę oraz odwózkę do miasta. Nie musimy chyba dodawać, że woda skończyła nam się wieki temu, a i Hindus odszedł w zapomnienie. Wycieczka była wszakże zaplanowana za 2 godzinki spacerku po plaży!

WRESZCIE! Wdrapalim się na górę i oczom naszym (co to już myśleli, że jaka fatamorgana) ukazała się chińska brama! YAY!



Miejscówka zaskoczyła nas bardzo pozytywnie, gdyż sądziłyśmy, że zabytek składa się tylko z figury Lady Buddy górującym nad miastem. Wyczytałyśmy o owej figurze piękne słowa w internecie. Miejscowy lud wierzy, iż uratowała ona miasto przed tajfunem Haiyan, który spustoszył Filipiny i lazł prosto na Da Nang! Przewidywano ogromne zniszczenia, katastrofę i zrównanie miasta z ziemią (podobnież jak nieszczęsne Filipiny), aż tu nagle tajfun odbił i ruszył w stronę morza! CUD! 



Proszę bardzo! Świątynia pierwsza klasa! Jest smok i maleńkie wodospady, drzewka bonsai, Budda, starożytny chiński wojownik, a wszystko w duchu feng shui (czytać fen szłej, serio).





W środku. Nie zabawiłyśmy w świątyni zbyt długo, gdyż na górze było potwornie zimno! Wiał wiatr, który próbował zepchnąć ze schodów. I pomyśleć, że początkowo miałyśmy plany odziania krótkich gaci, bo przecież plażowy ałtfit!







I w końcu Lady Budda! Dziobak uparł się oczywiście na wspólne zdjęcie, więc oto jest. Całą drogę twierdził, że bolą go łapki i mu się należy, o! 



Po zwiedzeniu czekała nas droga powrotna, znowu 3 godziny do hotelu. Zrezygnowane i pełne obaw o swoje życie, ruszyłyśmy przed siebie. I tak szłyśmy i szłyśmy, narzucając harde tempo i psiocząc na cały świat, aż doszłyśmy do pięknego kiosku (pamiętacie go?). Cały jego asortyment składał się z jakichś pięciu małych paczek chipsów, po krótkim namyśle wybrałyśmy dwie sztuki (Katarzynie trafiły się chipsy o smaku ciasteczek!). Dania te podniosły nas trochę na duchu i poczęłyśmy wspominać starożytne smaki chipsów z dzieciństwa - chio chips, takie chrupki kukurydziane w kształcie plastrów bekonu, orzechowe kuleczki, sombrerosy, serowe kółeczka do zakładania na palec, maczugi i wiele innych. I gdy tak rozprawiałyśmy, chrupiąc nasze wiktuały.... nagle zatrzymała się taksówka i zabrała nas do miasta! CUD!!! Lady Budda, dzięki za ocalenie naszych nóg i naszych żyć! <3 Koniec przygody!

Kolejne wieści już z Ho Chi Minh! Baj baj!

1 komentarz:

  1. Dlaczego ten posąg Lady Budda wygląda jak Matka Boska? Dziwny jest ten świat. Jak zwykle jesteście dzielne i niespożyte, a Dziobi jest lelakiem i lanserem.DCz

    OdpowiedzUsuń