niedziela, 6 października 2013

Moon cakes, czyli walka o życie oraz CIASTKA!

Dzisiaj kolejna notka z serii "Czy Chińczycy są podupceni jak nie wiem co i dlaczego tak".
A było to tak… Zbliżało się święto, a tym samym wolne w szkole. Wszystkie dzieci, w tym my, były z tego powodu wielce szczęśliwe (choć pewnie byłyby jeszcze bardziej, gdyby nie kazali odrabiać wolnego w NIEDZIELĘ). Święto o dumnej nazwie Mid-Autumn Festival (Święto Środka Jesieni). Im bliżej owego święta, tym Chińczycy zachowywali się coraz bardziej dziwacznie, szczególnie na zakupach. Kupowali OGROMNE ILOŚCI jedzenia, naprawdę potężne! Biegali po sklepie (zazwyczaj się wleką), gorączkowo przetrząsali półki, w metrze było jeszcze ciaśniej niż zwykle przez ich ogromne torby z zakupami. BA, torby, wózki z zakupami!!! A cóż na tych wózkach jechało?

MOON KEJKI - oto sprawca całego zamieszania!!!




























































Obowiązkowym punktem Mid-Autumn Festiwalu jest jedzenie księżycowych ciasteczek. Chińczycy, jak to Chińczycy, oczywiście pochłaniają ich ogromne ilości. Im bliżej wielkiego dnia, tym w sklepach ciastka zajmowały coraz to większą powierzchnię. Skusiłyśmy się nawet na ich tanią wersję na wagę i niestety spotkało nas gorzkie rozczarowanie. O ile słodycze o smaku truskawkowym czy cytrynowym byli smakowite, to już te z wołowiną barbecue średniawo przypadły nam do gustu. Za to zachowania Chińczyków stawały się coraz bardziej uciążliwe (zakupy rwały przez nich średnio 2 godziny), ale i zabawne.


























- Pani! Po co im tyle tych ciastek?! - Kaha rwała sobie włos z głowy. - Toż kupują je w kółko od tygodnia.
Była to prawda. Kupowali je, przewozili wózkami, ładowali po 10 paczek na rower, nosili w specjalnych ciastkowych torebkach. ZGROZA!
- Pomyśl lepiej, co to będzie w ostatni dzień przed świętami… - wtrąciła Keczup.
- APOKALYPSA! Trzeba przyjść nakręcić film dokumentalny!
Jak postanowiły, tak też uczyniły. W przeddzień święta, wieczorkiem, przespacerowały się do naszego ulubionego Karfura uzbrojone w telefon i aparat. Ach, serca nasze wypełnione były trwogą, a jednocześnie myślą - trzeba to pokazać światu! Niech wiedzą!
A oto wyniki!
Filmik jest niestety w jakości tragicznej, bo nagrywany komórką, trzęsącą się ręką (nadal mamy nasze kulturowe ograniczenia i jako ludzie z Europy wstydzimy się robić zdjęcia obcym ludziom, poza tym jak wiecie w Polsce nie można bezkarnie robić sobie foć w supermarkecie). Głupowaty komentarz Kahy miał być wycięty, ale głupio tak filmik bez głosu.
Kaha jeszcze raz przeprasza, za powtarzanie słowa klucza! A oto dokumentacja fotograficzna Keczupasa!









NIEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEEE... puste półki! CO ROBIĆ?!




















I nas nie ominęło ciastkowe szaleństwo, a wszystko dzięki szczordości sklepu Karfur. Znalazłyśmy bowiem porzucone przecenione moon kejki w promocji 2 w cenie 1 i w ten oto magiczny sposób zdobyłyśmy kilogram tego dobra za jakieś 8 zł. Co więcej okazało się, że nie ma tam ani grama wołowiny, ani nawet świniny! Jedynie tradycyjny smak czarnego sezamu lub lotosu - radość i uśmiechy na twarzach wszystkich dzieci!


Kolejnego dnia zaczęło się świętowanie. Wstałyśmy około południa z wielkim postanowieniem - dziś oto nadszedł ten dzień, by pouczyć się chińskiego! TAK! Niestety, Chińczycy postanowili odpalać pod blokiem pieśni z opery pekińskiej (NAJGORSZE co może być) oraz drzeć się wniebogłosy. Warto tu nadmienić, że pod naszym blokiem znajduje się tzw. osiedlowy mini klub, gdzie żwawe chińskie dziadki i babcie siedzą całe dnie przy stoliczkach i zajmują się, nie, nie ploteczkami, wyszywaniem czy tai chi, a najprawdziwszym HAZARDEM. Rzucają karty na stół z taką siłą, że słychać na naszym 6 piętrze oraz wiecznie się kłócą. 
- NIEEEEE! - zawołała Kaha. - Chyba dziś gra król hazardu… Nie wstaję!
- Nienawidzę opery pekińskiej najbardziej na świecie! - zawtórowała Keczup.
Niestety trzeba było zwlec się z wyra, gdyż znienacka sms zapowiedział wizytę pani właścicielki mieszkania. OŻ! Rzucili się pędem chować syf tu i tam, by po chwili z uśmiechem od ucha do ucha otworzyć drzwi przed panią. Nie interesował jej jednak brud i smród, a w zamian wręczyła nam więcej ciastek! Plus pomelo, które podobno również należy w to święto jeść, oraz kartkę z życzeniami. Pani ta jest bowiem wielce słitaśna i kawaii i dała nam już miliony różnych prezentów.


Ciastka od pani wyglądały na kosztowne, aż nie byłyśmy pewne, czy nasze podniebienia przywykłe do taniochy i lekko nadgniłych owoców z promocji podołają temu wyzwaniu! I miałyśmy rację… nie podołały. Okazało się, że wypieki owe mają w środku ŻOŁTKA KACZYCH JAJ!!!








Fujfujfuj! ECH, cóż było robić, umyły się, ubrały, pojadły, popiły, marnowały czas, nie uczyły się, a wieczorem postanowiły udać się na tradycyjne świąteczne widowisko - LAMPIONY! To już jednak historia na osobną notkę.









2 komentarze: