środa, 20 maja 2015

Lunch w Marriocie - kolejne spotkanie z chińskimi lolitami, czyli udajemy, że jesteśmy bogate


Nie wiem, czy pamiętacie, ale nasze życie obfituje raczej w wydarzenia smutne. Ludzie nas oszukują, obrażają, albo i jedno i drugie. Czasami dzieję się tak przez ludzką podłość, a czasami przez nasze gapiostwo. Tak czy siak to będzie historia opowiadająca sytuację dla nas nietypową...

Historia owa zaczyna się drugiego maja. Jako, że Chiny to kraj komunistyczny, to z okazji Święta Pracy miałyśmy trzydniowy weekend pozbawiony dzieci (choć raz i tak poszłyśmy do pracy, z czystej pazerności). Dzięki temu udało nam się wyrwać na konwent chińskich mangozjeb.... miłośników mangi i anime. Może się Wam to wydać dziwne, ale w Chinach nie jest to żaden powód do wstydu, a konwent takowy nie odbywa się w jakiejś wynajętej podstawówce, ale w wielkich halach w jednym z budynków EXPO, w którym to odbywają się (największe na świecie) słynne Targi Kantońskie.

Owego pamiętnego dnia wybrałyśmy się na zabawę, nie wiedząc oczywiście, gdzie dokładnie iść i gdzież to nabyć bilety. Doszłyśmy jednak do wniosku, że rzesze podejrzanie wyglądających ludzi wskażą nam odpowiedni kierunek. Nie pomyliłyśmy się. Jednak szczęście uśmiechnęło się do nas jeszcze mocniej. Spotkałyśmy w metrze lolitę odzianą w wesołe wielorybki. Przedstawiła nam się ona jako BaoZi (w wolnym tłumaczeniu - BUŁECZKA) i wraz ze swoim chłopcem (on ZNACZNIE MNIEJ) postanowiła zostać naszą najlepszą ziomalką i już resztę dnia spędzić wraz z nami. 

Zwierzyłyśmy się jej z braku lolyckich Tea Party i smutku naszego, że do Szanghaju polecieć nam nie można było (odbywała się tam wypasiona biba jednej z firm, niejakiego Krada), a ona na to: "Ej, jutro mamy spotkanie. Chcecie iść?" Po czym szybciutko dodała nas do grupy na Wechacie (mistyczny chiński komunikator). Troszeczkę się zlękłyśmy, bo dziewczęta, nie dość, że pisały tam wyłącznie po chińsku, to jeszcze na dodatek... w znakach nieuproszczonych. To takie cool pisać starożytnymi znakami...
Przewinęło nam się wielokrotnie słowo Marriott, ale nie mogłyśmy uwierzyć, że serio chcą tam iść i, będąc dobrej myśli, postanowiłyśmy zaryzykować kilka godzin rozpraw o sukienkach po chińsku.

Następnego dnia ochoczo wstałyśmy do pracy (święta to nie powód, by człowiekowi pieniądze przelatywały koło nosa) i po powrocie, w ekspresowym tempie zaczęłyśmy zamieniać się w nowych ludzi. W międzyczasie okazało się, że... naprawdę idziemy do Marriottu... Ku naszej zgrozie i wielkiej radości pozostałych. Do ichniejszej restauracji na 55 piętrze, czy jakoś tak.


Niestety zostało nam już bardzo niewiele pieniążków w portfelu - raptem 400 yuanów do kolejnej wypłaty (czyli za jakieś 20 godzin) i poważnie zaczęłyśmy się obawiać wielkiego wstydu, kiedy nagle zabraknie pieniążka.




Na miejscu czekały na nas jeszcze dwie dziewczyny, które nieco awanturowały się, że głodne i że my wszystkie takie spóźnione (ofc. BaoZi nie wiedziała jak wejść do Marriottu). I uwaga, uwaga!!!! tadaaaaaam: robiły to PO ANGIELSKU. Nasze wielkie zdumienie skwitowały tym, że wszystkie są studentkami, więc powinny znać angielski! Jest to podejście u Chińczyków raczej niespotykane, więc bardzo nas, jako panie przedszkolanko-nauczycielki, ucieszyło.

Po zaspokojeniu pierwszego głodu wszyscy rzucili się by.. robić zdjęcia.











I to nie zdjęcia byle jakie, a zdjęcia przy użyciu baaaardzo wielu telefonów, jak również aparatów i innego sprzętu. Tak, mistyczny filtr beauty też był w użyciu.


Zdjęcia wykonywane były również w najróżniejszych konfiguracjach. Dodatkowo w wersjach kawaii, creepy oraz doge.



 To chyba nasza ulubiona focia. Miałyśmy tu być potworami, ale prawdziwie wczuła się tylko Keczup!



Proszę -  spotyka się również wysokie Chinki. Dziewczynka była baaardzo szczęśliwa, że spotkała kogoś tak wysokiego jak ona (czytaj: Keczupa).



A teraz... jedzenie. 
- Zamówiłyście tyle jedzenia w Marriocie i nie zbankrutowałyście?
Otóż korzystając z okazji, że dziewczęta dobrze mówiły po angielsku, postanowiłyśmy zapytać, czy na pewno nas na to wszystko stać. I... okazało się, że cała wyżerka kosztuje nas 109 yuanów, gdyż zakupiony został wspaniały chiński grupon. TAK TAK. Grupon na Marriota. I dobrze, bo gdy Pani przyszła do nas z napojowym menu, to okazało się, że woda kosztuje 60 yuanów (35 PLN), a najtańsza herbatka 80 (45PLN). Stwierdziłyśmy: jedzonko plus napój, zmieścimy się w 200 od osoby, nie jest najgorzej. Przebolejem mimo skąpstwa naszego. Tymczasem... Okazało się, że jeden napój jest w cenie! Jeden, BA, z nielimitowaną dolewką! Hohoho! A jedzenie to... bufet, gdzie można zjeść tyle, ile się chce. To dość ryzykowne w Chinach, ale tym razem nam też udało się hardo poszarżować. Brownie... Makaroniki... Włoska szynka z melonem... Krewetki z ananasem. Jedzenie!!! Tak, prawdziwe jedzenie. Dodamy, że kursowałyśmy bodajże ze 3 razy...



Gdy już posiliłyśmy się nieco, podbudowałyśmy swoje morale, jak również narobiłyśmy odpowiednią ilość zdjęć przy jedzeniu...


Nadszedł czas na robienie kolejnych zdjęć. Nie ma bowiem sensu ładne się ubieranie, gdy nie można tego uwiecznić i zapostować na Weibo, Fejsbusiu, Tumbrlrze (czy jakoś tak) i czym tam jeszcze inni dysponują. 





Siódmym gościem tego małego spotkania był słynny Satakumya czan. Tu konieczny element - adoracja jego złowieszczości.


Każdy klęka przed KLASYKIEM w wydaniu Keczupa!




Przed Katarzyną klękają nie wiedzieć czemu.

Ujęcie na schodach musi być! Co z tego, że optycznie mega skraca spódnicę.



Ałtfit foto numer trzy milony pięć.


Niestety nic, co dobre nie trwa wiecznie i trzeba było się rozejść. Na szczęście można jeszcze wykonać kilka pamiątkowych zdjęć w windzie Marriottu. Nie prędko się znów tam bowiem znajdziemy. Pewnie... sami sobie odpowiedzcie kiedy.




By dobrze spędzony dzień był jeszcze lepiej spędzony udałyśmy się na mały szopping do Etude House. Oczywiście tylko sprawdziłyśmy kolory szminek, by później kupić je taniej na tałobało.




Keczup z narażeniem życia wykonał kilka zdjęć, w tym jedno z najlepszych zdjęć jej życia. Po czym niestety Pani Sprzedawczyni stanowczo zabroniła nam fotografować:(





W przeciwieństwie do większości naszego życia, spędzanego wśród paskudnych, małych Chiniątek, dzień był milusi i słodziusi (nie, dzieci NIE są miłe, to złudzenie). Toteż dwa bonusowe zdjęcia - Keczup na wózku na walizki - Pan Kamerdyner, czy jak go nazwać, baaardzo krzywo patrzył i Katarzyna już z włosem rozwichrzonym i jednym ze swych idoli - clownem. Jest to historia długa, która Ticzer Kejk kiedyś Wam opowie. Warto czekać! Two silly eyes...



To już jednak inna historia... BAJ BAJ!


PS. Zastanawiamy się nad zmianą nazwy blogasia. Aktualny stan naszych dusz mówi, że odpowiednie byłoby: PURE NIGHTMARE!

6 komentarzy:

  1. jeju, jak ja uwielbiam czytac te blogi :) serio. nawet w najciezszy dzien warto znalezc chwilke, by odetchnac. tak fajnie to jest napisane :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bardzo dziękujemy! Jesteśmy wzruszone, że ktoś docenia nasze wypociny :)
      <3

      Usuń
  2. Co Keczup ma na sobie? Bo jak zwykle wygląda genialnie♥ (ta korona♥)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję pięknie <3 Cały stuff z Taobao, bo to było najprawdziwsze spotkanie spod znaku Taobao! Sukienka Berobear (to mityczna firma, nawet Chinki nie kojarzyły), koszula Dear Celine, underskirt Little Dipper, torebka Long ears and sharp ears' studio, cała reszta też Taobao.

      Usuń
  3. Wyglądacie wszystkie prześlicznie! <3
    Też sprawdzam kosmetyki w sklepach po to, żeby potem je kupić taniej w internecie :3

    OdpowiedzUsuń
  4. Następnym razem zachęcam do nauki dzieci w Japonii. One potrafią być naprawdę miłe ;)

    OdpowiedzUsuń