piątek, 12 lutego 2016

BUS FROM HELL - autobusem z Hanoi do Luang Prabang, czyli 25 godzin w autobusie


Przerywamy na chwilę serię wpisów z Wietnamu, by nadać raport specjalny! Wiemy, że wiele osób ciekawi, czy przeżyłyśmy i jak strasznie było. Czas więc na krótki reportaż o (nie)sławnym autobusie relacji Hanoi - Luang Prabang, czyli z Wietnamu do Laosu. 

Wokół trasy tej narosło wiele legend - o jechaniu stłoczonym między świnią, a świniopasem, o leżeniu 30 godzin na worku z ryżem, o braku postojów na jedzenie i okrutnym głodzie, o postojach na sikanie za autobusem ze wszystkimi pasażerami i wiele wiele innych. Bałyśmy się i my, szczególnie, że internet obfituje w opowieści pod wielce zachęcającym tytułem BUS FROM HELL! Dla ciekawych kilka przykładów (w języku angielskim):
Głowiłyśmy się, co tu robić! Chciałyśmy jechać na północ Wietnamu i tam przekraczać granicę, lecz z polskiego bloga dowiedziałyśmy się, że trwa to 3 dni. Zdecydowałyśmy się lecieć najpierw do Tajlandii i stamtąd do Laosu. Pierwszy zgrzyt nastąpił, gdy ceny biletów lotniczych podskoczyły do 100 dolarów + opłaty. Drugi, gdy nasze ziomeczki Agi z Kubą przypomnieli sobie o swojej znajomej, Zofii.
- Hejże ha! Zofia jedzie teraz do Laosu z Tajlandii! - rzekli żwawo.
- Proszę ją zapytać o drogę - odrzekłyśmy.
- Tylko pod warunkiem, że Wasz Dziobak przyrzeknie nigdy już nie mówić CHYBA TY jako ostateczną obrazę!
Zmusiłyśmy Dziobaka do poddania się temu szantażowi i po kilku godzinach wszystko było jasne. Zofia dalej dociera do Laosu i trwa to już trzeci dzień. Załamane tymi rewelacjami, ruszyłyśmy w miasto celem zakupu biletu na piekielny autobus. Wróciłyśmy odchudzone o 50 dolarów od łebka (STRASZNA DROGOŚĆ) i pozostało czekać. Humory nieco nam się jednak poprawiły, bo pewien pan z agencji turystycznej (biały pan, z Anglii!) zarzekał się, że on tym autobusem niedawno jechał i nie ma świni ani nawet dodatkowego Wietnamczyka na Twoim siedzeniu. ZOBACZYMY!

Czas mijał nieubłagalnie, minął Nowy Rok, a my stawiłyśmy się na zbiórce punktualnie o 4.45 PM, jak głosił bilet. Czekamy. Przyjechał pan na motorynce i mówi “dawajcie, za mną!”. Ładujemy bagaże na plecy i biegniemy za motorynką. Pan zatrzymuje się jeszcze pod kilkoma hostelami i coraz to więcej turystów podąża za nim. Dochodzimy do kolejnego miejsca zbiórki pod agencją turystyczną. Czekamy. Nadchodzi coraz więcej ludzi, prawie same dziewczyny. Bardzo nas to cieszy, może będzie bunt w kwestii sikania za autobusem! Kolejny sygnał do ruszenia w inne miejsce. Czekamy. Po 15 minutach podjeżdża mini busik. Znamy już dobrze numery, jakie wywijają minibusiki, więc biegniemy prędko i melinujemy się z całym bagażem. Oczywiście miejsca siedzące kończą się po minucie i większość stoi stłoczona, jak w jakim świniobusie! Jedziemy przez miasto, busik stęka i rzęzi, bakpakiery memlają przekleństwa i narzekają. Prym wiedzie olbrzymia dziewczyna z jUeS, która używa słowa FUCK ze 3 razy w każdym zdaniu i wygląda na taką, co w szkole zabierała dzieciom kanapki i kieszonkowe. Dziobak krzyczy, że boi się siedzieć obok niej. MY TEŻ! Okiej, dojeżdżamy do docelowego autobusu, powtarza się procedura wyładunku bagaży i biegu po miejsca leżące, nie oferujące świni. UDAŁO SIĘ!





Zajmujemy podwójną leżankę na górze, z doświadczenia bowiem wiemy, że na dole pomiędzy łożami instalują się nielegalni Wietnamczycy i ich bagaże. Ponadto na dole śmierdzi skarpetą! I rzeczywiście, kiedy białe turisteny umościły się już na wybranych miejscach, wchodzą Wietnamczycy i zajmują, co jest (czyli wszystko). Stoimy dalej radoście. Wszyscy wyjmują prowiant i zaczynają żuć, my dobywamy nasze kebaby! Po półgodzinie wsiadają dwie dziewczynki z Korei, które pomyliły pojazdy i były już w drodze do Vientianu. Punkt 19 ruszamy (dla przypomnienia, bilet wystawiono na 16.45). YAY! Po chwili towarzysze podróży poczęli dyskretnie puszczać bączki…

O 20 nastąpił pierwszy postój, a jakże, w polu! Miny zrzedły wszystkim, gdy okazało się, że miejsce sikania jest za autobusem. Keczup uciekła od razu, krzycząc o zespole wstydliwego pęcherza, niektórzy bez krępacji wystawili żopy, a ci bardziej wstydliwi (w tym Katarzyna) dali susa w krzaki 100 metrów dalej, maskowali się w nich 10 minut i dopiero odsikali. Takie atrakcje! 
 - Przestaję pić! - Keczup postanowiła hardo.
- Ja też! - zawtórowała Katarzyna.
Od tej pory wydzielałyśmy po małym łyczku, który to łyczek należało trzymać w paszczy tak długo, aż się wchłonie. Jest to surviwalowy trik z książki o panu, któremu zaklinowała się ręka między skałami i pił tak, dopóki nie odciął sobie ręki szwajcarskim scyzorykiem.

Jedziemy dalej. O 21 nadszedł czas na kolejny postój, tym razem w schludnym zajeździe! Ze stołówką i kiblem! Kilblem z osobnymi kabinami i drzwiami! (mamy traumę po tym, jak kiedyś w Chinach kazali sikać we wspólnej sali do wspólnej rynny na sik, trzeba było wiać w las). A oto i stołówka!


Pani wydająca posiłki i mieszająca ryż w woku.


Można się również było zaopatrzyć w rozmaite smakołyki, wydając przy tym ostatnie dongi (wietnamskiej waluty nie da się wymienić poza Wietnamem). My wybrałyśmy wielkie okrągłe płaty karmelu z orzechami. Keczup zdołała zjeść pół jednego. Katarzyna maleńki skrawek, coś a'la 1/20. Płaty mamy nadal, od czasu podróży nikt nie podołał już ani kęsowi. Czujemy, że będzie to hiper wydajny posiłek i pozostanie z nami już do końca wycieczki.



Po półgodzinnej przerwie znowu w drogę! Tym razem oprócz pana kierowcy w autobusie znalazło się dodatkowo czterech jego kolegów/pomagierów, zajmujących się kontrabandą oraz zabawianiem go rozmową. Pamiętacie naszą podróż w Kambodży? Tam kontrabandą był ogromny baniak z miejscowym jabolem (przynajmniej tak sądzimy, ciekawych odsyłamy tutaj ---> klik klik klik), nie zdziwiło nas to, kontrabanda ma się w Azji bardzo dobrze! Prócz biznesów, panowie doglądali maleńki ołtarzyk i wesoło palili kadzidełka.




Wielce czułyśmy się oszukane postojem w stołówce, WSZYSCY bowiem ostrzegali nas, że nie ma żadnych, ale to żadnych przerw na jedzenie! Na blogach opisywano mrożące krew w żyłach przygody o podróży 30 godzin na paczce ciastek czy pringlesach i widmie śmierci głodowej. Mając to na uwadze, przygotowałyśmy się wyśmienicie i lista naszego prowiantu wyglądała tak:
- 4 kebaby
- 6 bagietek
- masło i mleko skondensowane do bagietek (gdyż w całym mieście wykupiono serek)
- kilo bananów
- wielkie płaty karmelowo-orzechowe (zakupione po drodze)
- orzechowe batoniki z karmelem
- dwie paczki ciastek
- kit-kat
- miętusy
- 3 paczki gum do żucia
- chrupki krabowe
- 2 pitne jogurty


- 3 litry wody


Dziobak dumnie pozuje z niewielką częścią zapasów.



I tak jechaliśmy i jechaliśmy, droga była wyboista i kręta, postoje co godzinę, ciemno robiło się i zimno, wszyscy posnęli, gdy nagle... autobus się zatrzymał! W polu! Na środku drogi! O piątej rano! DLACZEGO?! Ano dlatego, że dojechaliśmy do granicy z Laosem, którą otwierają dopiero o ósmej, należy więc te trzy godzinki poczekać. Nikt nawet się nie zdziwił, część wyszła sikać za autobusem na granicy i wszystkich zmorzył sen.
Przed ósmą pobudka! Wyganiają na granicę! Po stronie wietnamskiej poszło sprawnie i wydarzył się istny CUD! Panowie celnicy zażądali łapówki w wysokości pół dolara wyłącznie od żółtych ludzi! SZOK! Spodziewałyśmy się wyższej kwoty dla białych, natomiast panowie grzecznie wydali paszporty i pokierowali na granicę laotańską. Dawaj, pajdziom!  




Granica wyglądała tak. Pusta droga, w tle biały domek. Prócz nas przekraczała granicę jedynie krowa zapakowana do ciężarówki!



Mały biały domek coraz bliżej...



W końcu! Granica laotańska! Panowie celnicy snują się to tu, to tam, nikomu się nie spieszy. Wypełniamy wnioski i dawaj, do okienek po wizę. Co ciekawe, wywieszono karteczkę, która głosiła "za obsługę należy się dolar, w soboty, niedziele i święta 2 dolary". Pięknie ukonstytuowana łapówka! Pierwsza była Australijka. Nagle Katarzyna osłupiała.
- Powiedzieli jej fourty three dollars! Co tak drogo! Nawet nie mamy tyle pieniędzy! - biadoliła okrutnie.
- Eeeee... nie może być - Keczup jak zwykle na chill oucie. - Może powiedział thirty three. Czytałam w internecie, że ma być 30 dolców.
Cóż się okazało? Ano Laotańczycy pobierają od obywateli różnych krajów różną kwotę, w zależności od sympatii i antypatii. I tak Australijka zapłaciła 43 dolary, Amerykanka 41, a my Polki (na pewno przyjaźniliśmy się z Laosem w czasach komuny) 31 dolarów (wliczony dolar "za obsługę"), Francuzki takoż 31! Nikczemna Hamerykanka śmiała się, że to dlatego, że Europa taka biedna!

Laos wita!


Dumnie kroczyłyśmy do autobusu, machając paszportami, gdy nagle w naszą stronę obrócił się pan. Pan ten miał na sobie kawałek munduru w postaci kurtki, stał przy drodze, wesoło gawędząc z kolegami i głaszcząc szczeniaka - wypłosza.
- Proszę pokazać paszporty! Okej!
Oto jest właśnie laotańska kontrola paszportowa! Legliśmy na naszych autobusowych leżankach i ponownie walnęliśmy w kimę, uprzednio zjadając na śniadanie kebab i pozwalając sobie na mały łyk wody. Niestety po przebudzeniu się nie było już tak fajnie... 15 godzin w podróży, ząb nie umyty, gęba nie umyta, nie ma się jak wyprostować, autobusem trzęsie, zakrętasom nie ma końca.
- Niedobrze mi...  - wyznała Katarzyna.
- Niedobrze mi... - zawtórował jej Dziobak.
Na domiar złego, mała wietnamska dziewczynka zaczęła rzygać do woreczka. Nie ma się gdzie zatrzymać! DRAMAT! Postoje po stronie laotańskiej okazały się kolejnym dramatem. Za kible uznawano wstrętne dziury w jakiejś komórce na świnię, bez możliwości umycia rąk, w dodatku za wygórowaną opłatę. W którymś momencie najbardziej harda dziewka, ta wyłudzająca haracze, podeszła do Keczupasa ze zbolałą miną.
- Chciałabym już móc umyć twarz... i zęby... Ile jeszcze?! - hardość zupełnie ją opuściła.
Niestety, nikt nie mówił, że bakpakierka lekką jest. Resztę drogi spędziłyśmy to zasypiając, to budząc się, Katarzyna bez życia, walcząc z mdłościami, Dziobak leżał na plecach i twierdził, że umiera, Keczup czytała krwawe powieści na komórze. W końcu o godzinie 20, po 25 godzinach podróży, pan zakrzyknął LUANG PRABANG! YAAAAAAY! Tyle szczęścia! 

Poczucie szczęścia szybko nas jednak opuściło, gdyż przypomniałyśmy sobie rzecz straszliwą - nie mamy noclegu! Noc zapadła, pan taksiarz krzyczy, gdzie jechać, a nas czeka nocleg w rynsztoku! OŁ NOŁ! Gdy zapytacie nas, dlaczego nie zarezerwowałyśmy hostelu zawczasu, odpowiemy Wam - albowiem z uwagi na Chiński Nowy Rok zostało tylko kilka miejsc w przybytkach po 100 zł i więcej za noc. Sto polskich złotych! OD OSOBY! NIGDY! Trzeba jechać do centrum szukać przytulnego rynsztoku... Oto i nasza taksówka! W Luang Prabang jeżdżą tylko takie wehikuły wożące turystów, nam przypominają swojskie świniowozy, znane nam już z Chin.



Dojechałyśmy, towarzysze bakpakierzy pobiegli pod prysznic, a my szukać hostelu. Za obszar poszukiwania wybrałyśmy obszar o nazwie economic gueshouse area. Niestety, jak okiem sięgnąć, wszędzie wielkie napisy FULL! Jedna pani zaproponowała nam pokój za 65 dolarów, toż to rozbój w biały dzień! W końcu, po półgodzinie stękania i narzekania, zza zakrętu wyskoczył pan i padły słowa:
- Czy szukacie pokoju?
TAAAAK! Pokój okazał się oczywiście dość obskurny, ale w cenie średnio skandalicznej, dwójeczka, z dodatkowym, jak się później okazało, lokatorem w postaci karaczana (jednak po okazaniu mu niechęci, grzecznie wyszedł za drzwi). Piękny ten dzień zakończyłyśmy na lokalnym nocnym bazarze. Wiele się nasłuchałyśmy o braku jedzenia i haniebnych cenach panujących w Luang Prabang? Jak sądzicie, czy to prawda?



Haha, wiadomo, że nie! Kanapki ze świeżutkiej bagietuni, szejki owocowe, naleśniki, dania obiadowe z ryżem, czego ducha zapragnie, a wszystko w cenach 5-10 zł.




Pierwszy ciepły posiłek od hmm... nie licząc kebabów, to od jakichś 3 dni (z okazji Nowego Roku wszystko pozamykali, prócz drogich restauracji oczywiście). Kurczak z liśćmi bazylii z ryżem i piwem Beerlao!



Podsumowując, spodziewałyśmy się po autobusie prosto z piekieł większego hardkoru. Po pierwsze, można było załatwiać potrzeby w porcelanę (choć była ona czasami dziurą w podłodze), nie szło umrzeć z głodu, na granicy wzięli tylko dolara łapówki i wszystko poszło raczej sprawnie. Podróż trwała 25 godzin, a nastawiałyśmy się raczej na równych 30! Wiadomo, nie jest to najwygodniejszy środek transportu, lecz mając na uwadze ceny biletów lotniczych oraz wyśmienite atrakcje Luang Prabang, jakie dane nam jest obecnie oglądać, uważamy, że WARTO!

11 komentarzy:

  1. Po takiej podróży nie zrobilabym siku nigdy więcej. Trauma i blokada pęcherza dożywotnio.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Kiedyś jechałyśmy pociągiem prawie 40h i wtedy okazało się, że nie da się nie sikać przez ponad dobę

      Usuń
  2. jak zwykle podziwiam i czekam na więcej wpisów :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Przeczytałam z dużym zainteresowaniem (zamiast pisać magisterkę :D).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. I dobrze! Przypomne, ze my zamiast obronic magisterke wyjechalysmy do Chin!

      Usuń
    2. Ja miałam się uczyć na egzamin na studia :D

      Usuń
  4. Jaka poniewierka popisowa XD Hhahaha! Będziecie miały co wspominać :D

    OdpowiedzUsuń
  5. Widzę że było lepiej niż przewidywałyście. Najważniejsze że dotarłyście do Laosu w zdrowiu i względnym szczęściu, a karaczan jest niczym wobec wizji spania w rynsztoku. DCz

    OdpowiedzUsuń
  6. Zazdroszczę, chętnie pojechałabym na taką wycieczkę. Moja koleżanka kiedyś w Grecji stała w korku 19 godzin :D

    OdpowiedzUsuń
  7. To jest rownie porypane jak autobus w Birmie!

    OdpowiedzUsuń