To już nasz trzeci Chiński Nowy Rok w Azji. O mały włos byłby czwarty, gdyż nasza pierwsza wspólna podróż do Chin skończyła się na krótko przed inauguracją roku Węża. Rok Konia zaczęłyśmy w baaardzo tradycyjny sposób, oglądając wyśmienitą chińską galę noworoczną w telewizji, ach te popisy taneczno - wokalne, ta opera pekińsko - kantońska, te rewolucyjne zaśpiewy i inne cuda i dziwy!
Kolejny rok, Kozy (lub Owcy, Chińczycy nie wiedzą), przywitałyśmy wraz z naszymi przyjaciółmi Chińczykami zwiedzając przepiękne Angkor Wat. Wcześniej była oczywiście i gala, gdzie po odpowiedniej dawce Martini śpiewałyśmy po chińsku piękne pieśni o chińskiej duszy (co dziwne, śpiewali też rodzice Keczupasa, choć napisy do karaoke występowały w znakach!). Gdzie i jak bawiłyśmy się tym razem? Ta notka, nieco zaburzająca chronologię naszej podróży, odpowie na owo pytanie. Trzeba bowiem pisać, póki ludzie jeszcze pamiętają, że w Azji są takie dziwaczne święta, co się je obchodzi nie jak u nas.
Jak wiecie z poprzedniej notki - jesteśmy już w Laosie. Początkowo planowałyśmy dotrzeć tu dwa dni wcześniej, jednak Bus from hell nie jeździł w czasie Chińskiego Nowego Roku. W ten sposób uzyskałyśmy dodatkowe leniwe dni w Hanoi, co bardzo nas zdenerwowało. Czemu? Dowiecie się w trakcie notki. Ostatecznie jednak nie żałujemy, że rok Małpy przywitałyśmy właśnie tutaj.
Zapewne wiecie, że nie tylko Chiny obchodzą Chiński Nowy Rok. W zasadzie nazwa ta jest dość nieprecyzyjna i święto to lepiej jest określać Nowym Lunarnym Rokiem. Wiąże się ono bowiem z kalendarzem księżycowym. Nie czas i miejsce tu opisywać szczegóły, choć pewnego dnia się za to zabierzemy (Keczup zaprzecza, jakoby taka notka miała kiedykolwiek powstać), na razie chciałybyśmy polecić ten post wszystkim, którzy chcieliby choć zarysowania tematu. My skupimy się na praktycznej części świętowania. Jesteśmy w końcu antropologami kultury i hardkorowymi bakpakierami w jednym! Będzie więc o Tet Nguyen Dan, czyli Wietnamskim Nowym Roku!
Podobnie, jak w Bożym Narodzeniu, tak i w przypadku Tetu (czy innych odpowiedników tego święta w poszczególnych krajach), to nie samo świętowanie, a Wigilia Nowego Roku jest tym najważniejszym momentem. Nie ma Wigilii bez fajerwerków. Trzeba więc było zamelinować się w hostelu i czekać do północy. A cóż można czynić w lobby hotelowym, siedząc tam kilka godzin? Podpowiedź: zawieszono tam olbrzymi telewizor. TAK! GALA, a jakże! Tym razem nie chińska, a najprawdziwsza wietnamska, choć występy podobne, ludzie przebrani za starożytnych mędrców w świecących ubrankach w smoki, rzewne pieśni o miłości i rewolucyjne zaśpiewy! Ho Chi Miiiiinh! Hoooo Chiiii Miiiiinh! Jaki wstąpił w nas szok, gdy zauważyłyśmy znajome szczególiki obok sceny!
- Pani! - zawołała Katarzyna. - A czy to nie jest ta scena, którą rozstawiali dziś nad jeziorem?
- A jakże! - potwierdziła Keczup. - Czy idziemy oglądać te rewelacje na żywo?
Akurat zaczynał się występ jakiegoś szałowego wietnamskiego bojsbendu w satynowych garniturkach. Popatrzyłyśmy na panów, potem na siebie i zrezygnowałyśmy z pomysłu uczestnictwa. Tak, wiemy, POZERSTWO! W końcu... Okiej, za pół godziny północ, idziem! Po drodze nad jeziorko, nad którym miał odbywać się pokaz, zobaczyłyśmy wieeeeele ciekawych rzeczy.
Zastanawiacie się może, co to za dziwna konstrukcja? Przed każdym lokalem (absolutnie każdym: restauracją, hotelem, domem, a nawet nocnym klubem lub podejrzanym salonem khe khe.. MASAŻU) wystawia się taki oto ołtarzyk.
Po co? Wietnamczycy pragną zaprosić swoich zmarłych, do wspólnego świętowania tego najważniejszego święta. Jak mawiał nasz przewodnik najpierw zaprasza się ducha dziadka na imprezę, a tydzień później oznajmia się: sorry dziadek, impreza się skończyła, wracaj do siebie, do zo za rok! Każdy ołtarzyk zbudowany był podobnie. Jakieś dziwne papierowe ozdoby, kadzidełka, jajka, dziwaczny czerwony ryż, owoce i orzechy. Obowiązkowym elementem jest też parowana kura z głową. Bardzo często, choć nie zawsze, kura owa ma wetkniętą w dziób czerwoną różę. Romentiko!
Takie dziwaczne papierowe rzeczy sprzedawano w całym Wietnamie i nie miałyśmy pojęcia, do czego służą...
Mimo wielkiego tłoku, udało nam się dotrzeć nad jeziorko. Azjaci kochają fajerwerki, więc wszyscy byli silnie podekscytowani i już kurczowo ściskali swoje komóry!
Na podekscytowanym Azjacie bardzo łatwo jest zarobić, bowiem popada on w szał kupowania. Hanoi było też przepełnione turystami, szczególnie tymi z Chin, tak więc... wszędzie rozwinęły się różnego rodzaju sprytne biznesiki. Komuś smażoną paróweczkę?
Niestety nie udało nam się zdobyć jakichś dobrych miejsc i foty nasze nie są zbyt wyraźne i malownicze. Zasłaniały bowiem drzewa i lasy rąk z telefonami komórkowymi wyciągniętymi by nagrać CAŁE 15 minutowe szoł. Zawsze zastanawia nas, co ci ludzie robią potem z milionem tego typu czerstwych filmików? Toż to nawet znajomi nie chcą tego oglądać!
Nie jesteśmy fankami fajerwerków z uwagi na ich hałaśliwość i cierpienia psów nimi wywołane, ale musimy przyznać, że oświetlone świątynie, jezioro i rozbłyski sztucznych ogni nad nimi, to naprawdę malowniczy widok. Gdyby jeszcze Chińczyk na chwilę uchylił swą komórę...
Popularnym biznesem było też sprzedawanie czerwono-złotych woreczków z solą, zapałkami i ryżem w środku. Miały one zapewnić szczęście w nadzchodzącym roku. Mimo, że odmawiałyśmy zakupu takiego amuletu, nie ze skąpstwa, ale by nie obrażać czyichś tradycji, których nie znamy, to jakaś dziewczynka i tak postanowiła nas nim obdarować. Woreczek okazał się bardzo przydatny, bo odstraszał kolejnych napadających nas handlarzy. Gdy tylko któryś z nich zbliżał się z chytrym, typowym dla drobnych handlarzy, uśmieszkiem, Katarzyna zaraz z rozmachem wyciągała nasz woreczek, w dodatku z uśmieszkiem jeszcze chytrzejszym! Niedługo potem umęczyła się jej ręką, więc zawiesiła go sobie na szyi! Każdy zły duch odstraszony!
Wspaniałą atrakcją było również zrobienie sobie zdjęcia z takim oto szykownym Małpim Królem. Zupełnie nie rozumiem, czemu Keczupas nie chciała się ustawić do zdjęcia.
- Nie chciałam wchodzić w paradę Chińczykom!
Obowiązkowe jest zrobienie sobie rodzinnych zdjęć. Tak wietnamskie, jak i chińskie dzieci są zobligowane do pozowania. Często w tradycyjnych strojach lub małych garniturkach.
Nowy Rok jest w Azji jest silnie kojarzony z początkiem wiosny. Jego Chińska nazwa 春节 (Chun jie) znaczy po prostu Święto Wiosny. Naszykowane są więc różne wiosenne gadżety, jak młode pędy bambusa, czy też gałązki brzoskwini w rozkwicie. Symbolika jest taka sama, jak w przypadku znanych nam bazi czy innych tego typu chabazi. Oto wiosna nadchodzi, a przyroda budzi się do życia. Z tym, że w Azji przyroda jest bardziej natchniona i uduchowiona, a w Polsce chrześcijaństwo starało się zatrzeć ten boski wymiar natury. Keczup pragnie dodać, że złota chińska młodzież również budzi się do życia... co będzie można zaobserwować później w ulicznych barach z piwem Hanoi w dłoni, a kebabem w drugiej.
Malowniczy widok, z którym każdy powinien mieć foto.
Jak wszystko w Azji, tak i Nowy Rok świętuje się jedzeniem. Pikniczek na zatłoczonym chodniku? Czemu nie?! Wystarczy rozłożyć stare gazety i wyjąć parówki.
Jak widać wietnamska młodzież też nie śpi! Część naszykowała szykowne ałtfity i robiła sobie sesje zdjęciowe, część mniej lub bardziej spokojnie spożywała piwo Hanoi, a niektórzy postanowili dorobić do kieszonkowego i sprzedawali po parkach coś, co nazywali sokiem, lecz nam wyglądało raczej na domowej produkcji bimberek.
Dekoracja z małpą, zasponsorowana przez Pepsi. Małp takich rozstawiono wiele, gdyż każdy liczący się koncern chciał okazać hojność i dobry gust! Co sprytniejsi sponsorowali też małpę gratis z Ho Chi Minhem, dzięki temu instalacją taką Wietnamczycy mogli cieszyć się okrągły rok! A reklamka prawie darmo!
Innego typu dekoracja świetlna ukazująca piękno wiosny w rozkwicie, ćwierkające ptaszki i młode gałązki tajemniczego drzewa. Dwa dni wcześniej pod ową aranżacją ustawiło się około pół miliona par ślubnych, by nie bacząc na samochody przejeżdżające po sukniach, robić sobie miliony nostalgicznych fotografii. Możliwe, że przyzwała ich także ogromna złota figura starożytnego chińskiego mędrca ustawiona nieco niżej.
Każdy musi mieć balon z małpą, bez takiego balonu jesteś nikim! Widziałyśmy bandę bakpakerów, z której to każdy zaopatrzył się w cały pęczek balonów. Tacy szaleni i majętni to pewno tylko z Hameryki! Nowi królowie miasta, a my jak zwykle jak ciecie...
Buda z balonami ucieka przed pędzącymi samochodami. Czy tylko my czegoś tu nie rozumiemy? Toż to buda powinna mieć pierwszeństwo ZAWSZE!
Łażąc wte i wewte, z zaskoczeniem i niemałym szokiem, zauważyłyśmy że śmieci po fajerwerach zostały już sprzątniete! Z godzinę nie było już śladu, w naszych ulubionych Chinach śmieci leżałyby pewnie kolejne 2 tygodnie... Jak to się stało? Ano zatrudniono do tego zadania POLICJĘ i WOJSKO! Szybciutko wszystko pozbierali, a 5 minut później podjechała śmieciara i wywiozła puste pudła.
Kolejna dekoracja w formie tysięcy sztucznych kwiatów ułożonych w życzenia noworoczne.
Panie, zatrzymaj się pan! Kup balona!
Mam balona! Można bez wstydu wracać do domu!
Jak widać nie tylko bakpakiery się obkupiły!
Pamiętacie ołtarzyki z papierowymi konstrukcjami? Nadszedł czas na... WIELKIE PALENIE!
Część ludzi rozpalała swoje ogniska po prostu na ulicy, część miała miski, albo jakieś zasłony. Niektórzy nawet specjalne piece!
Jak widać palone były tylko tylko papierowe konstrukcje. Zapytałyśmy, co to oznacza i pewna dziewczynka wyjaśniła, że jest to rodzaj modlitwy, by zaprosić przodków. Wydało nam się to całkiem przebiegłe.
Tego dnia nikt nie idzie wcześnie spać, a knajpy nie są zamykane o północy (z tym zamykaniem jest związana wesoła anegdotka, ale czeka ona na posty o zwiedzaniu w Hanoi), wszyscy bawią się, jedzą i piją. Powinno być NA BOGATO. Biedni Wietnamczycy cały rok oszczędzają, by móc zaszaleć tego dnia. Obowiązkowo musi być dużo słodyczy, bakalii i owoców.
Okazało się, że tego dnia zaszalał też nasz hostel i zasponsorował wspaniałą noworoczną imprezę. Gdy tylko weszłyśmy do recepcji posiadówa trwała w najlepsze. Pani zaczęła od otworzenia nam Hanoi Beer i poczęstowania jeszcze nieco krwawą uparowaną kurą. Skusiłyśmy się jednak tylko na owoce i prażynki krewetkowe. No i na piwo, rzecz jasna. Wieczór upłynął nam wesoło na ploteczkach o Chińczykach, gdyż dwie obecne tam Francuzki studiowały w Chinach i na wielkim podziwie dla UWAGA:
86 letniego bakpakiera z Korei Południowej, który to kilka dni wcześniej podbił na luzaczku i powiedział: JA TO POPROSZĘ DORMA.
Mamy nadzieję, że i nam nie zabraknie cierpliwości do bakpakierki...
PS. Zapomniałybyśmy dodać, co nas zdenerwowało....
Otóż pierwszego roku, gdy spędzałyśmy Święto Wiosny w Chinach, nakupiłyśmy jedzenia, jak durne, bo myślałyśmy, że WSZYSTKO będzie zamknięte. Gdy wyszłyśmy na spacer, okazało się, że nie dość, że działają wszystkie supermarkety, to jeszcze Chińczyki kupują jak podupione, a kto mógł, to wystawił sobie dodatkowe stragany, coby zarobić, jak ma wolne w pracy. Byłyśmy pewne, że tak będzie i w Wietnamie i nie przejęłyśmy się gadaniem, że wszystko będzie zamknięte. No cóż... Okazało się, że Wietnamczycy jednak szanują swoje święta i już dwa dni przed Tetem wszystko było pozamykane, a pojedyncze, otwarte knajpy wykazywały duuuuży wzrost cen. To dość pozytywnie nastraja, jednak... zostałyśmy bez prowiantu! Choć troszkę na własne życzenie... Jednym słowem, ECH.
Super notka,fajne zdjecia ale myslęże nastepny Nowy Rok to spedzicie wreszcie w domu.:*
OdpowiedzUsuńNiestety wykrakałaś Mamo:p
UsuńParówy na patyku, to bym kupiła, a co :P
OdpowiedzUsuńPiękne rzeczy, aż mnie chęć bierze na bakpakerkę :D
Bakpakerka to jest dobra rzecz!
UsuńTrzeci Nowy Rok poza Polską i każdy w innym kraju. Ho,ho, to jest coś! A chińskie piękne pieśni o chińskiej duszy były tak porywające, że nie sposób było nie śpiewać! DCZ
OdpowiedzUsuń