Wycieczka do Malezji i Singapuru miała być naszym zasłużonym wypoczynkiem po półrocznym uczeniu chińskich dzieci, a wierzcie nam, nie jest to lekka robota. Wobec tego stwierdziłyśmy, trzeba nam trochę wstrzymać tempo i zamiast drałować dzień i noc, by zobaczyć WSZYSTKO, będziemy podróżować w duchu zen i slow travel. Szczególnie, że po powrocie z wycieczki miała nam zostać najgorsza robota, czyli spakowanie całego dobytku, znalezienie odpowiedniego kontenera i doniesienie tego wszystkiego do portu (tego się, prawdę powiedziawszy, spodziewałyśmy). Niestety, przyjazd do Singapuru wywołał w nas wielki pęd do zwiedzania, bo noclegi drogie, a wspaniałych miejsc mnóstwo!
Dawaj, drałować dzień i noc! Opisałyśmy już nasze bałnsy w chińskiej dzielni (CHINATOWN), w olbrzymim oceanarium w miłą rodziną płaszczek (OCEANARIUM), w kosmicznych ogrodach i kasynie (zabawy w Gardens by the Bay) To nie wszystko! Otóż na mapie zlokalizowałyśmy nowe piękne miejsca, a mianowicie dzielnicę hinduską oraz dzielnicę arabską. Do chińskiej dzielni zawitałyśmy na tyle późno, że zamknęli nam już wspaniałą świątynię, do której należało wrócić… Biorąc to wszystko do kupy, postanowiłyśmy nie odpuszczać i zorganizować pieszą wycieczkę o tytule…
ETNICZNY SINGAPUR
Jak myślicie, od czego zaczęłyśmy? Hinduskie jadło nęciło nas silnie, ale HOLA, nasi przyjaciele zawsze mają pierwszeństwo! Z Chińczykami łączy nas przyjaźń słodko - gorzka i zawsze, jeśli tylko jest, staramy się odwiedzić China Town w każdym miejscu. A nuż można tam odnaleźć prawdziwe Chiny, tylko bez plucia, charkania, sikania na ulicę, palenia czegoś gorszego nawet niż męskie bez filtra i tak dalej i tak dalej. IDZIEMY! Celem naszym jest świątynia ZĘBA BUDDY!
Wyłania się!
Wizytowanie świątyń buddyjskich silnie wpisuje się w nasz ideał podróży w duchu zen, więc odwiedzamy je z wielką przyjemnością. Chińskie świątynie zajmują chyba nawet bliższe miejsce w naszych serduszkach niż hinduistyczne! Zawsze można być pewnym, że spotka się znajome już elementy, takie jak czerwone lampiony, ohydne gęby demonów, złoto, czerwień, przyjaznych mnichów, pomelo i olej wystawione w darze oraz papierowe ananasy.
Keczup namiętnie robiła zdjęcia modlącym się mnichom, ustawiając coraz to bardziej kosmiczne funkcje w swoim aparacie, gdy nagle podeszła do niej pani mniszka.
- Dziam dziam ecie pecie - zagaiła w języku, który zapewne był kantońskim, ciągnąc Keczupa za ramię.
Gdy Keczup odwróciła głowę, pani uśmiechnęła się sprytnie i ujawniła, co chowa w dłoni! Cukierki! Potem z konspiracyjną miną ujawniła, że również całe kieszenie ma wypełnione słodyczami! Keczup leciutko się zdziwiła, lecz z uznaniem pokiwała głową, a wtedy pani wręczyła jej owe cukierki i uciekła. Cukierki darmo zawsze dobre!
Wspomniane już typowe elementy w postaci lampionów oraz paskudnych gąb. Gdzie prześwięty ząb Buddy?!
Świątynia z zewnątrz. Czerwień daje po oczach!
Obok świątyni znajdowało się oczywiście Chinatown, w którym już miałyśmy okazję być. Musimy przejść się ponownie w drodze do metra i tak, po raz kolejny, mamy okazję obserwować pierwszorzędny chiński towar. Spójrzcie tylko, jakie dobro! Całkiem niedrogo!
Prócz pięknych pamiątek niby z Singapuru, a tak naprawdę z Chin, trafił się też urokliwy stragan dla miłośników chińskiej medycyny. Bolą Cię korzonki? Pani, tu mam wyborną maść z tygrysa, rozgrzewa i po bólu, jak ręką odjął! A może masz katar od klimatyzacji odpalanej na 16 stopni? Panie, o tutaj leży najlepszy specyfik, olej z krokodyla! Niuchniesz raz, a nos magicznie odetkany!
Niestety okazałyśmy się głuche na nawoływania sprzedawców, a kilku nawet wyznałyśmy, że przyjechałyśmy z Chin. Popatrzali tylko smutno i ze zrozumieniem pokiwali głowami. Wiadomo, że z towarem z jedynych prawdziwych Chin kontynentalnych nie wygrają. Lawirujemy między milionem żółtych twarzy i kierujemy się w stronę kolejnej wesołej dzielni, a imię jej….
LITTLE INDIA
Docieramy, a jaskrawe kolory dają nam po oczach! Czerwień i złoto chińskiej świątyni to nic w porównaniu z zielenią, z niebieskością, z czerwienią, ze wszystkimi kolorami tęczy w harkorowym wydaniu! A w każdym budynku mieści się co najmniej jedna restauracja z curry. Raj na ziemi!
Stwierdziłyśmy zgodnie, że restauracje te wyglądają nazbyt ekskluzywnie i potrzebujemy jakiejś paskudnej stołówki, gdzie siedzą same podejrzane osobniki i je się ręcą. Niestety nie zlokalizowałyśmy nic takiego, za to znienacka wyłoniły się takie gęby!
Następnie porzuciłyśmy nasze buty w specjalnym schowku, nadziałyśmy kolorowe szmaty i udałyśmy się zwiedzać świątynię o uroczej nazwie Sri Veeramakaliamman. Patrzcie, jaka wesoła i kolorowa!
W środku urzekł nas pewien detal, a mianowicie polskie mleko jako pożywienie hinduistycznych bóstw. Mniam! Kto wie, może i te wszystkie restauracje oferują curry na polskim mleku!
Podziwiajcie detale i poszukajcie krowy!
Typowy sklep typu mydło i powidło w Little India. Nie dość, że można tu kupić wszystko, od słodkiej bułeczki, przez zupkę chińską, po durianowy płyn do czyszczenia fug, to jeszcze cały czas obserwują nas święci mężowie!
Gazetki z pięknymi paniami. Dziobak zapałał do nich wielką miłością, potem jednak ujrzał Pamelę Anderson i zmienił obiekt westchnień.
Piękny mural przedstawiający przednią imprezę.
Podobnie jak w Chinatown, tak i tu mamy różniste elementy obowiązkowe. Już nie lampiony, ananasy i straszne gęby (w sumie możemy uznać, że gęby są elementem wspólnym), a wesołe kwiecie, curry, sklepy z indyjskimi kosmetykami, szalone stroje i biżuteria!
Oraz, a jakże, jadło! Udało nam się w końcu znaleźć odpowiednio podłą i tanią stołówkę, gdzie napychałyśmy gęby przy użyciu rąk (szkoda, że zawsze zapominamy, że powinno się jeść tylko jedną, prawą, ręką).
Brzuchy były już pełnie, gęby uśmiechnięte, ściemniło się i zachciało się już kłaść pod kołdrę... Nic z tego! Została jeszcze jedna miejscówka do obskoczenia, a mianowicie...
DZIELNICA ARABSKA
Odległość jednej dzielni od drugiej wynosiła jakieś 10 minut spacerkiem. Początkowo lękałyśmy się nieco łazić po zmroku (na ulicach nie widać było żadnych kobiet, podobnie zresztą jak w Little India), ale po krótkim namyśle stwierdziłyśmy - EEEE TAM. Odwagi! Jako pierwszy powitał nas wielkiej urody meczet zlokalizowany przy Arab Street. Niestety nie można było do niego wejść, więc powałęsałyśmy się tylko w pobliżu. Oto on!
Pożałowałyśmy trochę nażarcia się curry jak świnia... Nie zdołamy zmieścić już singapurskiego zam zam, czymkolwiek on jest! Proponujemy zwrócić też uwagę na placek z zawiniętym w środku JELENIEM. Karol Keczup bardzo szanuje jadło tego typu, więc lazła i bredziła:
- Taki piękny tłuściutki murabak! Trzeba nam zjeść murabak!
Wtem pan Arab stojący w pobliżu spojrzał spode łba i rzekł:
- MURTABAK!
Zniewaga arabskiej duszy!
Tu następuje produkcja arabskich placków.
Stylowe odzienia spod znaku Islamic Fashion dla Pań i Panów. Średnio nam się widzi chodzić po ulicach w stroju Buki, więc pospiesznie oddaliłyśmy się w stronę kantoru pana Muhammada, który miał najlepszy kurs w mieście.
Przetoczyłyśmy się na uliczkę wypełnioną restauracjami. Różniste latarenki i lampioniki nadawały klimat rodem z dalekiego Orientu, a panowie żwawo zapraszali nas a to na kuchnię libańską, a to turecką.
- Na Was dwie wystarczy jedna porcja! - zachęcał brodaty pan, widząc nasz sposób poruszania się bliższy toczeniu się.
Ostatnie nostalgiko ujęcie meczetu i zwijamy się do hotelu. Dzień był długi i owocny!
Dotarłyśmy w okolice naszego hotelu późną nocą. Ledwo powłóczymy nogami, w brzuchu nadal bulgocze curry, a tu nagle okazuje się, że na dzielni w najlepsze trwa impreza. I to jaka! DURIANOWA!
Wszędzie porozstawiano stragany w malutkimi durianami, obok stoliczki, przy których ludzie rozbierali i konsumowali dopiero co zakupione owoce. Co więcej, wyglądali na wielce uradowanych! Smród oczywiście roznosił się niesamowity, zgniła cebula przetrzymana pół roku w zatęchłej skarpecie...
Trochę nas kusiło przyłączenie się do imprezy, gdyż okazało się, że można tu skonsumować nie byle jakiego duriana, a samiuśkiego duriana sultana!
Niestety okazałyśmy się pozerami... Nie zniosłyśmy smrodu i szybko oddaliłyśmy się w bezpieczne miejsce. Katarzyna niestety powzięła wtedy plan.
- Obiecuję, że zjem całego duriana! - krzyczała, bijąc się w pierś.
O NIE!
Na tym skończył się nasz długi dzień. Spałyśmy snem twardym, a we śnie jawiły się to duriany, to panowie o karmelowej karnacji i bujnym wąsie, to gary z bulgoczących curry... A teraz pytanie do Was! Jak myślicie, czy Katarzyna spełniła obietnicę i zjadła całego duriana? Która dzielnia podoba Wam się najbardziej? Pozdrawiamy i idziemy międlić buraki na barszcz!
Same wspaniałości, wszystkie dzielnie takie piękne, że trudno wybrać. Najbardziej wzruszyło mnie polskie mleko lalavita w buddyjskiej świątyni. No i oczywiście ta pani, która ofiarowała Wam cukierki. Wiem, że Katarzyna zjadła całego duriana - mały to mały, ale i tak był to wyczyn. Szacun! DCz
OdpowiedzUsuńPrzepiękne, pełne kolorów miejsca! Zazdroszczę Wam takich podróży. Chyba musicie mnie zabrać ze sobą następnym razem
OdpowiedzUsuńJa prawdopodobnie wybrałbym dzielnice chińską :) Pomimo, że wszystkie mają coś w sobie, to także mam sentyment do chińskiej tradycyjnej architektury. Do Singapuru trzeba się wybrać :). Zastanawia mnie czy Katarzyna dała radę zjeść duriana czy nie... obstawiam, że nie... śmierdzi to cholerstwo tak bardzo, że w Chinach z daleka już czułem i omijałem miejsca gdzie sprzedają owy owoc :P
OdpowiedzUsuńChyba jestem trochę zacofania, bo niekoniecznie dobrze czułabym się w takich miejscach. Chociaż zawsze ciekawie jest zobaczyć coś nowego i innego :)
OdpowiedzUsuńPrawda, mleko było niezłym zaskoczeniem :D Niesamowite ile oblicz może mieć Singapur. Świetna wyprawa, co następne? :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam, Asia
Dzięki dziewczyny za fajne fotografie, albo dzięki Keczup:) mleko, nieźle nie spodziewałam się. Lubię przez takie relacje poznawać miejsca w których jeszcze nie byłam, dzięki za to! pozdrawiam
OdpowiedzUsuńOd kolorów na zdjęciach można dostać oczopląsu ;) ale widzę że każde z tych miejsc, mimo że wygląda na podobne to jednak jest zupełnie inne :)
OdpowiedzUsuńTo jest tak inny świat, pod każdym względem, że nie sposób nie zadziwiać się tymi kolorami, architekturą, zwyczajami! Magia! Kladia J
OdpowiedzUsuńPiękne kolorowe zdjęcia! Jednak Azja to jakoś nie mój kierunek podrózniczy, mimo takiej róznorodności.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuń