sobota, 5 października 2013

Żar pustyni, białe szaty i czarne kółka - Al Dołha!

Gdy tylko otrzymałyśmy potwierdzenie, że jedziemy do Guangzhou, od razu szaleńczo rzuciłyśmy się do zakupu biletów. Najkorzystniejszą ofertę z Warszawy, z jedną tylko przesiadką, miały dwie linie - niezastąpiony Aerflocik, gdzie jako bagaż podręczny można zabrać worki na śmieci z elektroniką na handel (ale to poleca się przy wyjeździe z Chin) i katarskie linie lotnicze. Jako, że noc na Szeremietiewie nie wydawałam nam się kusząca (Keczup miał tam przyjemność spędzić jedynie 2 godziny, a i tak nie chciał tam wracać), a dofinansowane  z kieszeni bogatego szejka linie lotnicze przez lata utrzymują się w czołówce najlepszych lini lotniczych, wybrałyśmy żar pustyni!
Na zwiedzenie Douhy miałyśmy łącznie 8 godzin - niestety po zmroku, ale i tak postanowiłyśmy skorzystać z okazji (też na zdobycie kolejnej wizy do paszportu). O samym locie zrobimy pewnie osobny wpis (coby porównać wszystkich przewoźników, którymi nam się zdarzyło do Chin lecieć, bądź  z nich wracać), pomijamy więc ten etap podróży i zaczynamy od lądowania.
Gdy tylko samolot zaczął się zbliżać ku ziemi, nasza ciekawość sięgała zenitu! Żadna z nas nie widziała jeszcze ani pustyni, ani prawdziwego arabskiego świata. Początkowo było nudnawo - morze, morze, morze.... ale niebawem naszym oczom ukazały się sztuczne wyspy! Widzieć je człowiek widział już wcześniej - i w Internetach i na "Kulturze Arabów" dr Nasalski pokazywał, więc człowiek powinien być przygotowany, jednak.... kontrast niebieskiego morza, zielone palmy, dziwaczne kształty i świadomość tego, że oni NAPRAWDĘ to zbudowali, robiła piorunujące wrażenie. Trzeba przyznać, że jest to zajawka nie z tej ziemi i gdyby nas było stać, to chętnie nabyłybyśmy jakąś małą hacjendę w takim palmowym raju. Nabrzeże jednak szybko ustąpiło miejsca piaskowi pustyni. Równo stojące arabskie domki, rodzielone sektory miasta i wszechobecny piasek sprawiały, że Doha wyglądała jak makieta, nie prawdziwe miasto. Nie mogłyśmy się doczekać, kiedy sprawdzimy to w realu!







(zdjęcie pochodzi z Wikipedii, hasło Al-Douha, nie jest naszego autorstwa, ale doskonale obrazuje, to, o czym piszemy)
Wylądowałyśmy, zabrałyśmy nasze toboły - w tym mojego misia i byłyśmy zwarte i gotowe do zwiedzania! Jednak nie byłaby to nasza historia, gdyby wszysyko miało pójść lekko i gładko! Przebiegli Katarczycy oznaczyli koperty na bilety tak, by żaden zagraniczny jełop się nie zgubił. Nasza, z żółtymi wskazówkami, otwarcie mówiła: TRANSFER. Jednak już na pokładzie samolotu opracowałyśmy sprytny plan prześlizgnięcia się!  Jak się po chwili okazało - żar pustyni, który uderzył nas prosto po wyjściu z samolotu, blokując jednocześnie szare komórki - wcześniejsze przygotowanie było bezcenne! Sprytnie ukryłyśmy nasz bilet w torbie, nie pokazując go Panu naganiaczowi (jego przodkowie na pewno pracowali przy spędach wielbłądów). Zajęłyśmy sprytne miejsca w autobusie przewożącym turystyczną gawiedź i czekałyśmy, niczym przyczajony tygrys, na sposobność ucieczki. Nadażyła się wkrótce! Autobus zatrzymał się na przystanku o nazwie Doha Arrivals czy coś w podobnym guście. Ale na naszej drodze do wolności stanął kolejny naganiacz! Wymachiwał on kopertą z zielonym bodajże napisem, jednocześnie krzycząc po arabsku. Strach zdjął nas wielki, lecz postanowiłyśmy być dzielne! w ostatniej chwili, tuż przed zamknieciem się drzwi autobusu wyskoczyłyśmy bohatersko i pełne pewności siebie udałyśmy się w stronę budynku. 20 metrów, które dzieliło nas od niego było jednymi z gorszych w naszym życiu... Okrutny wiatr o temperaturze piekielnych wyziewów sprawił, że zaczęłyśmy się mocno zastanawiać, jak poradzimy sobie ze zwiedzaniem w takich temperaturach... ale nic to! trzeba walczyć!



(Douha - zdjęcie satelitarne z Wikipedii)

Od upragnionych piasków pustyni dzieliła nas jeszcze tylko ogromna kolejka ludzi przeróżnych narodowości (głównie tych około Mont Everestowych lub z Czarnej Mamy Afryki) czekających, by panowie w pięknych białych sukmanach, szmacie na głowie i czarnym kółku na szmacie bądź pod szmatą (zależy chyba od preferowanego upięcia - różne mody), sprawdzili im paszporty. Postanowiłyśmy więc udać się do łazienki i tam też przysposobić się do kontaktów z ludźmi (umyć, z malowania zrezygnowałyśmy). Kolejnym krokiem było podbicie do Pana w informacjonie i dowiedzenie się, co mamy robić. Pan swym pięknym arabik inglisz, zdziwił się, że w ogóle o coś pytamy i kazał poczekać w kolejce (bez wizy!). Czekamy więc obserwując przeróżne szaty i panów przechadzających się w swoich długich sukmanach (chudy pan, to wąska sukmana, co wymusza specyficzny krok). Mordy nasze wzbudzały niestety zainteresowanie, a szacunku w kolejce nie okazywał nam nikt, łącznie z dzieciaczkami grającymi na swoich tabletach. Wśród pchania się (na nas) i pokrzykiwania po arabsku, w hidni i innych dziwacznych narzeczach (raczej w eter niż na nas) dotarłyśmy do upragnionej kontroli. Wyjaśniamy panu całą sprawę, że my tu mamy tranfer, że wizu nie mamy, ale byśmy kupić chciały i zwiedzać etc. Pan popatrzył jak na wariatki i jego wzrok, a także jego arabskość powiedziała - no i co? (w domyśle: jakiś problem z tym). Zarządał paszportu, później karty i po zrobieniu foci zwyczajnie wkleił wizę do paszportu. Niestety nasze dzielne zachowanie, nie zrobiło na arabskich młodzianach wrażenia. 
W tym miejscu mamy ważną radę, dla wszystkich podróżnych - chcecie zwiedzać Dohę, wiecie, że wizę nabywa się na lotnisku, ale nie wiecie JAK? ROBICIE TO PO PROSTU. Nie musicie nikogo o nic pytać, mieć waluty ani nic. My Polacy w Katarze wize dostajemy od ręki, za elektroniczny pieniążek (około 100 zł).
I OTO SĄ! W arabskim świecie! Zapytani o przechowalnie bagaży Arabowie niestety pokręcili głową. Próżno było też szukać wody pitnej - za to meczetów lotniskowych było kilka:)
Znalezienie odpowiedniego kierunku (z walizką, wielkim plecakiem, torbą z laptopem i pluszowym miesiem przebranym za pandusię) nie było takie łatwe. Szczególnie, że wszędzie zrobiło się już ciemno (mrok zapada momentalnie), a pakistańscy taksówkarze bardzo rozpraszali swymi pokrzykiwaniami. Jednak postanowiłyśmy iść w stronę wielkiego meczetu! Jak się okazało, był  to dobry wybór i Panowie Arabowie wskazali kierunek!


Dla wszystkich, którzy dotrwali aż tu (czytając tą ścianę tekstu) wielka nagroda. FOTECZKI! Niestety nasz aparat nie jest sprzętem najwyższej klasy, więc zdjęcia również nie zachwycają jakością. Ba! Z uwagi na pustynny wiatr lub też złe oko dżina są one jakieś wyjątkowo dziwaczne!

Zaczynamy upragnione zwiedzanie!


Miś znany z bycia attention whore od razu rzucił się pod kaktusa, by uczynić sobie lansiarską foteczkę wśród miejscowej roślinności.



Już przy wyjściu  z lotniska uderzyło nas, że to miasto jest jedną wielką budową! Za pieniążki płynące z ropy można wystawić wiele monumentalnych budowli. Władca tego kraiku skrzętnie więc korzysta z okazji by pokazywać wszem i wobec arabską potęgę. Monumentalne budynki to i monumentalne place budów. Gastarbeiterzy do dzieła!



Meczet o którym już wcześniej wspominałyśmy. Wyglądał na stosunkowo nowy, ale porażał swoją monumentalnością i prostym pięknem. Obok równiutkie rzędy kaktusów <3

Niestety na lotnisku nie udało nam się kupić wody:( Nie miałyśmy też żadnej buteleczki, by napełnić ją w łazience, toteż po chwili marszu z bagażami w piekielnym upale umierałyśmy z pragnienia. Nigdzie nie mogłyśmy znaleźć żadnego sklepu i co chwila spoglądałyśmy z pożądliwością na maleńkie fontanny nawadniające wybujałą roślinność (głównie kaktusy). Jak się okazać miało niebawem problem ów miał zostać  motywem przewodnim tej wycieczki...




Spacerując wzdłuż pięknego trawnika z... kamieni natknęłyśmy się na kolejną wielką budowę, a wzdłuż niej wielką rurę wodociągową. To jeszcze bardziej nas rozeźliło! Hektolitry wody przepływały obok nas szumiąc, a my nie mogłyśmy uszczknąć nawet jednego łyczka:( Nagle z niedowierzaniem ujrzałyśmy, że rura ma małą dziurkę, z której wesoło tryska malutka fontanna! Szybka kalkulacja:
-Przecież zaszczepiłyśmy się na żółtaczkę - rzekł Keczup. 
-Ale na dur brzuszny nie.... - słabo oponowała Kaha. 
- Aj tam... - Keczup brawurowo zbliżył się do wielkiej rury i nabrał w dłonie troszkę wody. 
Niestety cała historia skończyła się wielkim pluciem, bo... woda okazała się słona.




Tak też cierpiąc wielce dotarłyśmy nad przystań, gdzie wody (słonej) było jeszcze więcej, a nasze cierpienie rosło z minuty na minutę. Nie zmniejszył go nawet ogromny wybór przeróżnych gatunków ryb sprzedawanych przez zalotnych arabskich chłopców. Keczup mówi, że śmierdzieli te ryby okrutnie, ale mnie prawdę mówiąc nic o tym nie wiadomo.

W tym miejscu nastąpiło też kilka niezwykle banalnych obserwacji antropologicznych: w cieplejszym klimacie nocne życie jest bardziej rozwinięte, panie biesiadują z paniami i dziećmi, panowie palą sziszę w lokalach bez kobiet (bałyśmy się tam wejść po wodę), prócz tego, że panie są zakryte, to są wielce modnie odziane. I jedna obserwacja niestandardowa: wszyscy odpalają muzykę z jakichś dziwacznych przenośnych radyjek.

Zaobserwowałyśmy też, że ludzie noszą... BUTELKI Z WODĄ! SKLEEEEEEEEEEEEEEEEEP! tak sobie pomyślałyśmy. Jednak okazało się, że budynek, który wytypowałyśmy okazał się sziszownią. Jednak naszą uwagę przykuła....



... taka oto budka. Jak się okazało słusznie! Instrukcja jej obsługi została nawet sporządzona w języku angielskim, toteż z radością wyjęłyśmy nasze dolary by... przypomnieć sobie, że walutą tego kraju jest real....  Brak tutejszego pieniążka (2 reali czyli mniej niż 2zł) nie mógł nas jednak powstrzymać przed zdobyciem wody! Nie zważając na różnice kulturowe  podbiłyśmy do katarskich młodzieńców siedzących nieopodal i zaproponowałyśmy im nasze dolary za ich reale!. Panowie jednak uśmiali się wielce (chyba gdzieś mają walutę wroga) i postanowili ów pieniążek nam podarować.
- Dziewczynki, my mamy dużo pieniędzy! Bierzcie, ile chcecie! - mówili i na dowód wyciągnęli z kieszeni zwitki banknotów.
Poprzestałyśmy jednak na dwóch. Dobrze wiedzieć, że tak dobrze się ludziom w tym kraju powodzi! Gdziekolwiek teraz są Ci panowie, niech każden jeden Bóg na niebie i ziemi im błogosławi!


Gdy rozradowane podbiłyśmy z takimi oto lansiarskimi pieniążkami do maszyny... okazało się, że jakiś dżin ją zaklął i nie chciała nam wypluć wymarzonej buteleczki! Dobrzy panowie podbili, popatrzyli i orzekli - automat is out of service. Eh, z nieba strącone do najgłębszych piekieł pomyślałyśmy, że przyjdzie nam się pożegnać z tym światem nie ucałowawszy wcześniej ukochanej chińskiej ziemi.... jednak i tym razem panowie podtrzymali na duchu! Wskazali kierunek, w którym nieopodal miał znajdować się kolejny automat.

Pospieszyłyśmy żwawo, ale pech chciał, że po drodze znajdowały się wyśmienite atrakcje! Jak na przykład to

Centrum Sztuki Islamskiej, które choć zamknięte już, miało bardzo ciekawą bryłę i było jedną z najbardziej polecanych architektonicznych atrakcji Douhy. Pech chciał, że duży budynek widoczny z daleka skusił nas drogą na przełaj... Zgubiłyśmy więc nasz azymut na wodę, a także zabłądziłyśmy do... portu. Gdy wracałyśmy na właściwy trakt zaczepił nas namolny (to wielce odpowiednie słowo) arabski młodzieniec. Bardzo chciał nas oprowadzić po mieście, jednakowoż stwierdziłyśmy, że der is noł nid i szybciutko oddaliłyśmy się. Po chwili błądzenia postanowiłyśmy zawrócić i... naszym oczom ukazała się kolejna maszyna z wodą! W samą porę, bo już naprawdę nie miałyśmy ani odrobiny siły, by iść dalej.

TA TEŻ NIE DZIAŁA! postanowiłyśmy więc umrzeć. Położyłyśmy się w tym celu na murki, a tymczasem, nie wiadomi skąd, wyłonił się nasz arabski namolny przyjaciel. I zapytał, czy potrzebujemy wody. Ledwo żywe pokiwałyśmy głowami, a on szybciutko przemierzył ulicę


by na widocznej w oddali stacji benzynowej zakupić wodę. Początkowo nie miałyśmy siły, by uciekać, czy nawet myśleć o niebezpieczeństwie. Jednak za chwilę szybko się naradziłyśmy i stwierdziłyśmy, że we 2 jesteśmy względnie bezpieczne - skwerkiem przechadzało się też masę ludzi, więc nic nam nie mógł zrobić. Pomyślałyśmy, że możemy zapłacić kilkadziesiąt złotych (bo tyle w dolarach miałyśmy przy sobie) za butelkę wody, albo w go oszukać i same pójść na ową stację benzynową. W tym czasie jednak nasz przyjaciel wrócił i podarował nam nieotwartą (sprawdziłyśmy) butelkę zimnej wody. Gdy już troszkę się ogarnęłyśmy postanowiłyśmy wracać na lotnisko. Ziomeczek jednak naciskał, że lepiej zostać tu i porozmawiać, zamiast maszerować i że on nam chętnie zamówi taksówkę. A najlepiej będzie, jak odpoczniemy w klimatyzowanym hotelu (taaa... jasne). Asertywność nasza była jednak wielka, więc namolny, ale jednak nasz wybawiciel, postanowił nas odprowadzić.


Wyraził przy tym jednak szczere zdziwienie, że IDZIEMY, bo tu paliwo jest tanie, więc wszyscy jeżdżą, a na argument poznawania miejsca uraczył nas wesołą pogawędką... niestety nie nagrałyśmy tej rozmowy, ale ogólny jej wyraz był bardzo radosny.

"- Co sądzicie  o sytuacji w Palestynie?
- Jesteśmy apolityczne, staramy się nie rozmawiać, na takie tematy (zapaliła nam się czerwona lampka)
- Ale wy lubicie Żydów?! (święte oburzenie)" 
"- Rozumiemy Waszą sytuacją, ale wojna ZAWSZE jest zła.
- No ale powiedzcie, gdyby ktoś Wam zabrał ziemię, to nie podkładalibyście bomb?
- yyy... ("Pewno! Kilka, a nawet kilkanaście - stwierdziła Karol Keczup) No nie... to nie są dobre metody.
- Zabrali ziemię memu ojcu, memu dziadkowi! Mieszkali tam od pokoleń! A teraz Żydzi (brrrrrrrrrrrrrrr) się tam panoszą"

I tak przez historię Palestyny, rozbiory Polski i  dyskusje światopoglądowe na temat różnic naszej i arabskiej kultury dotarłyśmy wreszcie na lotnisko:) Na myckę mojego dziadka - dodała na koniec Keczup.

1 komentarz:

  1. trza było brać więcej pieniążków, jak już panowie się tak nimi chwalili >3

    OdpowiedzUsuń