środa, 4 listopada 2015

Okadźmy się w Asakusie! Świątynia, Skytree i wierny pies Hachiko, czyli kolejny dzień w Tokio.

Kolejna część naszych wspaniałych przygód w Japonii przed nami! Jeśli nie pamiętacie na czym skończyła się relacja, to zajrzyjcie do tej oto notki klik klik klik.

 Może zdziwi Was fakt, że nie zwiedzałyśmy tylko sklepów. Tym razem post poświęcony będzie zwiedzaniu Asakusy!

Asakusa to jedna z dzielnic Tokio, znana przede wszystkim z  buddyjskiej świątyni Senso-ji.
Jest to najstarsza świątynia w Tokio, podobno została założona w 628 roku. To miejsce, które będąc w stolicy Japonii, odwiedzić należy koniecznie. W zasadzie nie ma chyba turysty, który by pominął ową atrakcję. Nie inaczej było i w  naszym przypadku. Jak wszędzie w Tokio, do Asakusy można dojechać metrem. Nie sposób nie znaleźć kierunku, w którym umiejscowiona jest świątynia, idą tam bowiem prawdziwe tłumy.


Tłumy owe nie poruszały się zbyt szybko, gdyż do Senso-ji prowadziła, charakterystyczna dla takich miejsc, uliczka wypełniona wszelkiego typy badziewem z gatunku pamiątkowego, przekąskowego bądź też pamiątkowo-przekąskowego. 



Badziewo takie bardzo interesuje nas z punktu widzenia antropologa. Staramy się porównać jak różne, bądź nie różne są pamiątki w, czasem bardzo odległych od siebie, kulturach. Oraz czy Chińczyki dodały to i owo od siebie :P


Hello Kitty w kimonie jest naprawdę super!



Wymarzone klapki Keczupa (toż to zdrada klapek KUBOTA!)


I tak ciągnie się pod samą świątynię...


I jeszcze troszkę po bokach... Uliczka ma 250 metrów. Tak, 250 metrów sklepików z badziewem.



Nareszcie! Niestety jest to miejsce silnie okupowane przez turystów, więc zrobienie jakichkolwiek dobrych zdjęć nie wchodzi w grę.


Wszystkim turystom, jak również i nam, wyjątkowo przypadł do gustu ten oto lampion. Robienie sobie zdjęć na jego tle to obowiązkowy punkt wycieczki!



Kadzidła to niewątpliwie jeden ze znaków rozpoznawczych świątyń buddyjskich. Po zapaleniu trociczek i oddaniu pokłonów bardzo często wkłada się je do takich oto wielkich kadzielnic (czasami zostawia się je przed wizerunkiem bogów; wierni zawsze mają pęczek trociczek i składają po jednej w odpowiednich miejscach).



Zaobserowałyśmy coś, czego do tej pory nie zarejestrowałyśmy, a przynajmniej nie na taką skalę. Wszyscy radośnie okadzali się dymem. Hmm... pewnie miało to służyć jakiemuś błogosławieństwu. Nie byłyśmy pewne, ale na wszelki wypadek też intensywnie się okadziłyśmy!  

Pewnie zauważyliście, że świątynię odwiedza wiele osób odzianych w tradycyjne kimona. Część z nich była naprawdę piękna i widać, że kosztowała straszne pieniądze. Część z paskudnego poliestru i przypominała śmieszne przebrania. Na szczęście przeważała jednak jakość i estetyka.



Rzucik na dziedziniec. Po prawej oczywiście buda z amuletami.


I kolejne nostalgiczne foto.



Piękne lampiony wykonane przez DZIECI z okolicznego przedszkola. Katarzyna aż uroniła łezkę wzruszenia, widząc talenty japońskich dzieci!



Pomniejsze kapliczki, które zawsze wywołują w nas nieco niepokoju. Te gęby!



JADŁO! Można było nabyć przeróżne szaszłyki (kojarzyły nam się z chyńską kuchią uliczną, więc zrezygnowałyśmy), banany w czekoladzie, pieczone ziemniaki i inne tego typu rzeczy. My skusiłyśmy się na ośmiornicowe kuleczki takoyaki. Co prawda w naszych Chinach tańsze 4 razy, ale autentyzm musi być. Ja, Keczup, muszę tu dodać, żem jest wielką fanką owych kuleczek i zakup był niezbędny!



Świątynia podobno ma blisko 1400 lat, jednak... tak naprawdę została zniszczona w czasie drugiej wojny światowej. To, co możemy obejrzeć, ma tylko kilkadziesiąt lat. Jednak mimo tego miejsce to ma bardzo fajny klimat i na pewno warto je odwiedzić. Nie tylko po to, by porobić sobie zdjęcia.

Kolejną budowlą, którą trzeba zobaczyć jest Tokyo Skytree. Czy się chce je oglądać, czy nie, wybór jest niewielki. Ma ono bowiem 634 metry. My postanowiłyśmy wybrać się w jego pobliże, coby nacieszyć oko i... Gdy zmierzałyśmy w jego kierunku ukazał nam się taki oto szalony budynek z rogiem. Jak się później okazało, jest to budynek browaru Asahi.


Urocze ujęcie z rzeką Sumidą. Ah... gdyby w naszym Guangzhou niebo było takie niebieskie... A rzeka taka czysta i nie śmierdząca zdechłą rybą...



Ciekawostka: w Japonii WiFi jest wszędzie. Jak widać nawet w automacie. W naszych Chinach też by się takie przydało... A, nie, zapomniałyśmy! W Chinach trzeba zawsze wpisać numer telefonu, żeby Wielki Brat wiedział, co na tym WiFi oglądasz...



Park Sumida nie był o tej porze roku zbyt zachwycający... Pewnie z uwagi na brak sakury (kwiaty wiśni).



Na szczęście udało nam się natknąć na taką oto smaczniusią rybę gofrową i uwiecznić proces jej przygotowania.



Keczup skusiła się na opcję budyń i czekolada, Katarzyna niestety musiała zrezygnować z zielonej herbaty, bo zabiła by ją czerwona fasola, jednak pocieszyła się bananem i czekoladą. Właściwie wybór był niewielki, bo wszystkie pozostałe opcje zawierały słodką czerwoną fasolę, która jest OBRZYDLIWA.



Schludne formy do wypieku ryb. 



I gotowa, mniamniuśka przekąska. Proszę zwrócić uwagę na kawaii mapę z zabytkami.




Gdy troszkę sobie podjadłyśmy, postanowiłyśmy wybrać się do Shibuyi. Znajduje się tam słynne oraz najbardziej zatłoczone przejście dla pieszych na świecie. Podejrzewamy jednakowoż, że część owego tłoku spowodowana jest przez turystów i domorosłych fotografów pragnących uwiecznić to zjawisko.





Stałym punktem obserwacyjnym jest Starbaks naprzeciwko owego skrzyżowania. Większość ludzi ma tyle honoru, żeby choć kupić jakiś napitek, a nie tylko robić zdjęcia. Choć z drugiej strony siedzą tam później 2 godziny... My postanowiłyśmy zrobić po polsku: na krzywy ryj, ale szybko. Płacenie na Starbaks jest jednak przesadą, ot co.



Na stacji Shibuya znajduje się też pomnik "wiernego psa" Hachiko. Czekał on na swego pana 10 lat! Katarzyna jako miłośniczka pieseczków musiała mieć z nim zdjęcie.


Jadąc do Japonii liczyłyśmy na obkupienie się w gazetki modowe. Niestety w antykwariatach nie udało nam się ich nabyć (choć internet mówił nam - jest milion magazynów za grosze!). Na szczęście w sklepiku obok najruchliwszego skrzyżowania znalazłyśmy i (Gothic Lolita) Biblię i Kerę.



Na koniec kolejne łowy supermarketowe. Trzeba bowiem coś jeść i to jeść po taniości, najlepiej ze zniżką 50%.



Wybór ryb był przewspaniały i rozochocone rwanym łososiem postanowiłyśmy skusić się na dorodny płat tuńczyka...



Jednak wraz z dango okazał się on pomysłem wielce chybionym i jednym z najpaskudniejszych zakupów wycieczki. Co gorsza, nie dało się go rwać gołą ręką! Jak to mówią, i rwał i rwał i rwał, ale wyrwać NIE MÓGŁ! A dango... no cóż, paskudne.


Smutny epizod pod koniec, lecz nie lękajcie się! W kolejnej notce czeka Was więcej wesołych przygód z życia i podróży. A może nawet i coś o dzieciach będzie (choć Keczup mówi, BLEEEEEE....).

5 komentarzy:

  1. 250 metrow sklepikow z badziewiem?
    Co to przy alei pierdół w Częstochowie :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pani, jakże to porównywać jakieś tam Tokio z naszą Najświętszą Częstochową?! Co to za pomysły!

      Usuń
    2. racja, pojde na kleczkach blagac o wybaczenie za ten dizgrejs

      Usuń
  2. "No finger nails, it can scratch goods" mnie zabiło XD A więc to jest ten słynny engrish!

    Widzę, że dobrze się bawiłyście w Japonii (chociaż osobiście chyba inaczej bym wykorzystała czas tam). To dobrze. Nie wszystkie Wasze notki komentuję, ale wszytkie czytam! Piszecie świetnie!!! Dzięki temu mam wrażenie, jakbym nigdy nie opuściła Azji :D

    Hanadai

    OdpowiedzUsuń
  3. Hahahahah a bardzo dobrze mi sie czytalo Twoj post, bo mieszkam na Asakusa . Dzieki ! Zainspirowalas mnie do napisania postu apropos tego co tam mozna znalezc !!! Super !!! Bede Cie sledzic I Twoje fantastyczne Podroze :D

    OdpowiedzUsuń