sobota, 17 października 2015

Park Yoyogi bez namiotu, mistyczna maczuga i rwanie łososia. Zwiedzanie Tokio.

Harajuku to nie tylko miejsce, gdzie można obkupić się jak szalony pajac. To również okolica, w której znajduje się słynny park Yoyogi. Oczywiście przed odwiedzeniem parku poszłyśmy się troszkę pobujać po dzielni, sprawdzić co nowego dają w "klozecie" (closet child - lolycki second hand) i ogółem znów zaczerpnąć nieco atmosfery. 

Park Yoyogi jest wspaniałą wyspą zieleni niezwykle popularną wśród mieszkańców Tokyo. Można tam przyjść na piknik, podziwiać zieleń, jak również przechadzać się dumnie w swoim cosplayu.
Spotykają się tam podobno nawet rockendrolowcy!

Do parku wchodzimy przez okazałą bramę tori. Nie jest to jedyna taka brama na terenie parku. 


Trzeba przyznać, że park był bardzo miły i zielony. Mieszkając w Chinach (nasze Guangzhou wg różnistych statystyk ma ze 12 milionów ludzi) człowiek naprawdę docenia parki. Mieszkając w Krakowie czy Pradze myślałyśmy sobie: no przydałoby się więcej zieleni. Ale to nie to samo uczucie. Gdy wszędzie są miliony ludzi, samochodów, świateł, szklanych domów i betonu, a zieleń występuje np. w postaci palmy, człowiek naprawdę wariuje. Cieszy go każdy najmniejszy świergolący ptaszek, czy strumyczek, który nie jest ściekiem (w Chinach dość trudno znaleźć takowy).


Katarzyna i beczki sake



Były też beczki wina, ale mniej nas jarały.


Jak się okazało wina francuskie, a beczki puste. To prezenty wręczane cesarzowi przez producentów.

Celem naszego spaceru była wspaniała świątynia shintoistyczna (czy powinnam to napisać przez SZ?) poświęcona cesarzowi Meiji i jego żonie. Cośtam wiemy o shintoiźmie, bo nauczyli na "Religiach świata" i innych takich, ale nie chcemy tu wnikać w różne zawiłości. O Meiji Jingu przeczytajcie na Wikipedii, albo najlepiej w mądrych książkach;)

Przed wejściem do świątyni rytualnie obmywamy dłonie i usta (gęby).


Bardzo nam się to spodobało i później przed każdą świątynią hardo wszystko obmywałyśmy. Oczywiście jest to symboliczne, a wody się nie pije. Szczególnie nie z tej łychy.


Japońskie świątynie zaszokowały nas nieco estetyką. Były podejrzanie nie jarmarczne, nie miały pięknych złoceń, świecidełek ani nawet szklanych ananasów. Japończycy nie znosili pięciolitrowych baniaków z olejem ani bajdzioł po 5 złotych. Jakoś tak... no podejrzanie gustownie.


To była pierwsza świątynia, którą odwiedziłyśmy w Japonii. Bardzo zainteresowało nas to, że można kupić sobie amulety na różne okazje. Na pieniądze (duże i małe kwoty), na powodzenie w nauce dziecka, na zdrowotność, NA WSZYSTKO. W różnych cenach. Pewnie w zależności od wagi problemu i mocy amuletu.



Udało nam się również zobaczyć ślubną procesję


Tabliczki z życzeniami, prośbami i podziękowaniami. Dosłownie w każdym  języku.


Wypisywane na miejscu, aczkolwiek bardzo schludnie. Czy pamiętacie tabliczki ze świątyni w Akihabarze? Jeśli nie, to KONIECZNIE zajrzyjcie do tej notki


Detalik. GDZIE SMOK, ZŁOTO I CZERWIEŃ? (tak naprawdę, to nie dyskryminujemy chińskich świątyń - całkiem nam się podobają w swej jarmarczności)


Selfie w parku Yoyogi?
- A jakby tak następnym razem wziąć namiocik i tu nocować? Miałam ja kiedyś taką gazetę o jabol punku, co pojechał na koncerty do Japonii i tak.... - zastanawiała się Keczup.
- Jakiego jabol punka było stać na bilet do Japonii?!
- Yyy... racja. Ale zaoszczędzone pieniądze mogłybyśmy wydać na lolytę!


Plan bycia bezdomnym nadal jest do rozważenia. Nie widziałyśmy natomiast rzekomych namiotów, w których to podobno mieszkają ludzie, co nie chcą wydawać na mieszkanie. Powstała teoria, że jednak hotele kapsułowe przejęły tą funkcję. Trzeba doczytać...

Bardzo malownicza sceneria. Niestety okropnie prześwietlona. Nic to! Choć raz Kejk wygląga  jak GOTH!


Były karpie i żółwie <3


Swoją drogą, to jeśli ktoś nie chce za wiele spacerować, a chce zobaczyć świątynie (czy to aby na pewno najlepszy odpowiednik dla słowa SHRINE?) to można również wysiąść na stacji Yoyogi Park (zamiast na Harajuku, czy też Meiji Jigumae).

Kolejnym przystankiem było Shinjuku. Mimo, że mamy my w naszym Guangzhou wiele szklanych domów, to w dalszym ciągu wydało nam się, że jest tu całkiem WOW (w GZ też nam się tak wydaje).



Widoki wynagrodziły nam nieco OKROPNOŚĆ owej stacji. Tłum, milion przecinających się linii i kilometry podziemia. Fuj fuj fuj!


Niestety głód dokuczał już bardzo, a iść zjeść coś porządnie czasu nie było. Tak więc Katarzyna postanowiła spożyć wreszcie swoją wymarzoną maczugę z 7/11. Proszę zobaczyć, jak szczęśliwa była, gdy okazało się, że w słodziuteńkim cieście znajduje się równie słodziuteńka parówa. Ah!!!!!!! Toż to chińska parówka na patyku level up! I głód zaspokojony na naprawdę wiele godzin.


Przyznać musimy, że udałyśmy się tam by... sprawdzić co ma w ofercie kolejny z Closet Childów. Miałyśmy wydrukowaną sprytną mapkę i wszystko było dobrze zorientowane. Idziemy idziemy idziemy. No nigdzie go nie ma! Po dłuższym czasie znalazłyśmy! Jak smutno zrobiło się, gdy okazało się, że to oddział z płytami. Drałujemy więc dalej i dalej i dalej i... no nic. Zawracamy, rozglądamy się, szukamy jakichś wskazówek. Nóżki boleją, bo już serio przedreptały KILOMETRY. Szukamy już bowiem z godzinę. Hardo maszerując. W lolicich laczkach... A parówa dawno zjedzona...


Załamane przysiadłyśmy pod jakimś dziwacznym ogrodzeniem. Biadoliłyśmy głośno, TOŻ BYŁY DZIEWCZYNKI Z SIATAMI. Widziałyśmy je! TO MUSI GDZIEŚ TU BYĆ! Wtem zaczepiają nas dwie amerykańskie dziewczęta.
- Szukacie Closet Childa? - zapytały znienacka.
- Tak... yyy, skąd wiecie?
Nie były one odziane "służbowo", ale w jakieś okropne polary, byłyśmy więc nieco PRZERAŻONE!
- Ja szukałam go TRZY RAZY. Dopiero ktoś mi pokazał. Trzeba taką okropną windą... bla bla bla.... my też jesteśmy lolitami... blablabla. Odwróćcie się!
Tak, naszym oczom pokazał się szyld. Gdzieś baaaardzo wysoko. Niewielki. Tu zdradzimy Wam sekret - lolita nie jest też jakoś szalenie popularna w Japonii. Nie można jej kupić na każdym rogu, a sklepiki bywają małe i trudne do znalezienia. SERIO.


No i niestety popadłyśmy w szał. Tu jest nieco mniejsza rotacja towaru, jednak jest on mniej przebrany niż na Harajuku. Yyy... zakupy z owego dnia...


Nie dobrą sprawą jest, że już przestają się mieścić w naszym hostelowym pokoju wielkości łazienki... TAK, KUPCIE WIĘCEJ TOREBEK! Choć w sumie w tej materii byłyśmy owego dnia dość silne (czego obecnie żałujemy).


Niestety tysiące wydawane każdego dnia (na lolytkę rzecz jasna) sprawiły, że trzeba było przemyśleć nieco strategię żywieniową. DAWAJ! PAJDZIOM DO SUPERMARKIETU!

Na szczęście, podobnie, jak w Chinach, wieczorami można się dobrze obłowić, bo wiele rzeczy jest przecenionych. Pewne drobne szczegóły różnią jednak szoping w obu tych krajach... W sklepie było CZYSTO, CICHO, NIKT NIE WRZESZCZAŁ, NIE ŚMIERDZIAŁO, A NA DODATEK LECIAŁA PRZYJEMNA MUZYCZKA. Nie mamy pojęcia, jak wobec takiej strategii marketingowej udaje się w ogóle cokolwiek sprzedać tym Japończykom.


Pewne podobieństwa dało się jednak zauważyć...  Umiłowane przez Chińczyków buły!


Różowy chleb!


Bardzo podnieciłyśmy się ciepłymi lodami! Liczyłyśmy na paskudny, chemiczny smak dzieciństwa, a tymczasem w środku była wysokojakościowa czekolada powietrzna/bąbelkowa/jak to się tam mówi. Taka wiecie, z dziurkami, puszysta.


Nasze wspaniałe zdobycze, w których jak się okazało, były różne paskudztwa. Podrzucono nam WĄTRÓBKĘ! Katarzyna myślała, że to grzybki. Nie byłoby tu jej z nami, gdyby wzięła to do ust! Trafił się też podrzucony szaszłyk ze skór. Blee... Japończycy też mają dziwaczne ciągoty...


I danie główne tego wieczoru! Wielki, dorodny płat łososia. Jedzony z wykwintnym chlebem tostowym, który służył nam do końca wyjazdu. To wspaniały przepis, w którym łososia rwie się palcami. Oczywiście zachowuje on wtedy lepsze właściwości smakowe i nie ma to nic wspólnego z brakiem noża! Technologia zwana RWANIEM!


Dzień pełen wrażeń i do łóżka oczywiście człowiek ledwo żywy wczołgał się koło drugiej...

Dla tych, którzy dotrwali do końca, całkiem gratis, wspaniały japoński kibelek! Ma on wiele zalet, musimy to przyznać ;)


5 komentarzy:

  1. Ja i Menoa zwiedzałyśmy Yoyogi w nieco pochmurniejszej pogodzie i aura była posępna. Brakowało tylko miliona złowrogich kruków chcących wydziobać nam serca XDDDDDDDDDDDDDD;;;;;;
    A co do nocowania w tym parku- przypadkiem spotkałam na Shibuyi jakiegoś francuzo-niemca, który pomiędzy przedstawieniem się i opowiedzeniem mi połowy swojego życiorysu, stwiedził, że jakbym chciała go jeszcze zobaczyć, to śpi z kolegą w Yoyogi. Zatem to chyba nie mity OTL;;;;

    Nawiasem; maczugo- parówa mnie nieco przeraziła @-@

    OdpowiedzUsuń