wtorek, 19 stycznia 2016

W podróży z Dziobakiem - lądujemy w Wietnamie i plażujemy w Da Nangu

I stało się. Wyruszyłyśmy w kolejną podróż. Tym razem mamy aż 6 tygodni urlopu, więc w planach jest bakpakierka wielce harda, choć... na razie nie idzie nam zbyt dobrze, tak po prawdzie.

W tym roku padło na trzy kraje: Wietnam, Laos i Tajlandię. Tą bakpakierską listę nieco zaburza Tajlandia, lecz śpieszymy wyjaśnić, że tym razem to będzie jej północ i nie będzie ani żadnych Bangkoków, ani rajskich wysp, jeno małpy, dżunga i starożytne ruiny. Pierwszym krajem na naszej liście jest bratni Chinom Socjalistyczny (a jakże!) Wietnam, który to mamy ambitny plan przejechać   z południa na północ. Planowałyśmy tułać się dwie doby autokarem do Hanoi, jednak z pomocą przyszedł nam HK Ekspress i we wspaniałej promocji weekendowej sprzedał nam bilety do Da Nangu. Nie jest to ani północ kraju, coby go przemierzyć w kierunku południowym, ani też południe, coby zmierzać ku Hanoi. No cóż... Wylądowałyśmy w środku kraju i w związku z tym do Sajgonu dotrzeć zmuszone jesteśmy VietJetem (o tym później...), jednak w Da Nangu jest w sumie bardzo spoko, więc zapraszamy na relację z dnia pierwszego i drugiego;)

Tym razem wybrał się z nami Towarzysz Dziobak!


Nasza podróż rozpoczęła się w poniedziałek 18.01.2016. Zadziwiającym jest to, że wstałyśmy o 6 rano bez szczególnego bólu, byłyśmy spakowane, najedzone i nikt nas nie okradł w drodze do autokaru. Wyszłyśmy specjalnie wcześniej, by wydrukować baaaardzo ważny papier potrzebny do otrzymania wizy do Wietnamu, a tu... #ZONK. Wszystkie ksera zamknięte. Toż jeszcze nie ma dziewiątej, więc w Chinach się nie pracuje (nie ma również gwarancji, czy o 9 by otwarte było). No nic - myślimy. Jechać do Hongkongu. Mamy baaaardzo duży zapas czasu, tak więc bez problemu znajdziemy jakieś miejsce do drukowania. Dawaj! Jedziem! 

Niestety na granicy przypomniałyśmy sobie, dlaczego na wiza tripy jeździm do Macau... Dotarcie do HK zajęło nam prawie 4,5 h i nas zapas czasowy baaardzo się skurczył. Nadal miałyśmy jednak prawie 4h do lotu. Szukamy, szukamy, szukamy... 1,5 godziny biegania z plecakiem po różnistych dziwacznych przybytkach i hostelach (często tam przeca drukują). I NIC. Myślim, no nic... może na lotnisku. A jak nie, to pokażem na tablecie. Najwyżej da się łapówkę Wietnamcowi (tak! tak wpływa na myślenie dłuższe życie w realnym socjalizmie). JAKOŚ BĘDZIE.

Dawaj szukać autobusu z centrum do lotniska. Mamy mapę, wiemy skąd odjeżdża, szukamy, biegamy... Uliczki niepodpisane, nikt nic nie wie! Autobusu niet! Nieco w panice, 2 godziny przed odlotem, zdecydowałyśmy się na metro. Dawaj, dwie przesiadki i wskakujem w Airport Express. Tu zaskoczono nas miło, bo koszt był niższy niż zakładałyśmy (60 hkd zamiast 100) i cała skomplikowana operacja potrwała może 25 minut. Niestety... tym razem na drodze do szczęścia stanęła pani z HK Express! 
- WIZA! - zakrzyknęła hardo.
- Mamy promesę wizową (znaczy list od Wietnamca, który rzekomo nas zaprasza i pobiera za to 9 dolców, taki gospodarz).
- Dawać!
- Eeeee... ale jeszcze nie wydrukowałyśmy... Mamy na tablecie - tu próbujemy pokazać pani pdf.
- Musi być wydrukowane! Nie wpuszczę na pokład! Iść tam do punktu pakowania drukować!
Ledwo podeszłyśmy do owego punktu, przyleciała pani, celem kontroli i dyszenia nam nad karkiem. Zabrała nasze paszporty i zaczęła nas odprawiać przy okienku do pakowania! Stresowałyśmy się silnie (pani pokrzykiwała też na nieszczęsną kobietę, by hardo drukowała, a klienty chcące coś zapakować NIECH STOJĄ I CZEKAJĄ), lecz w końcu operacja się powiodła.
- Tu macie boarding pass. Idzcie prosto do kontroli i już do bramki! - pokrzykiwała harda kobieta i chyba ze cztery razy wskazywała nam drogę.
Bardzo musiałyśmy się natrudzić, by chyłkiem niezauważone przemknąć boczkiem i zakupić sobie jeszcze kanapkę w 7/11. Do tej pory jest nam bardzo wstyd za brak druku! W szczególności Katarzynie, która jest znanym służbistą samolotowym i zawsze ma wszystko załatwione, zapina pas i donosi na Chińczyków robiących na komórze.

W końcu... LECIMY! 


 Dolecielim! Lot był krótki i przyjemny, lecz zaraz pojawił się kolejny problem.
- A niech to! - zakrzyknęła Katarzyna. - Zapomniałyśmy wymienić kas!
Miałyśmy to zrobić na lotnisku, ale straszna Pani tak nas zestresowała, że nie zdobyłyśmy dolarów na wizę! DRAMATIKO SYTUACJA! Rozejrzałyśmy się za bankomatem (był za magicznymi bramkami, gdzie przepuszczali posiadaczy wiz) i popytałyśmy tu i tam. Okazało się, że mamy złożyć dokumenty, a następnie pan z okienka pójdzie z nami do bankomatu jako eskorta. Niestety jako turyści problemowi musimy poczekać, aż wszyscy dostaną już wizy... Wreszcie pan pyta (pan był bardzo wyluzowany i w ogóle nie przypominał chińskich celników służbistów):
- A macie jakieś inne pieniądze?
- Eee... tylko chińskie juany...
- A, mogą być! Dawajcie!
Szybko przeliczył na kalkulatorze, podrapał się po głowie i rzekł:
- Ale muszę Wam wydać w dongach...
Nawet lepiej, bo dongów też nie miałyśmy! Dzięki tym manewrom uratowałyśmy chłopca z Hiszpanii, czającego się za nami. Na wieść o płatności juanem lico jego się rozjaśniło i wyjął z kieszeni  wymięty plik na oko pięciu tysięcy juanów. I oto są upragnione wizy! Warto dodać, że Keczup jako zdjęcie wizowe podała foto sprzed 5 lat, gdzie miała siwe włosy i wygląda jak woskowy człowiek. Krew jej zmroziła się, gdy ujrzała, że Chińczycy dostają wizy ZE ZDJĘCIEM! ALE WSTYD! Na szczęście tylko Chińczycy, bo tak szczerze to kto by ich rozpoznał bez zdjęcia jak tych Wangów, Li i Zhangów miliony, a gęby wszystkie takie same! (czerstwy żart)


HOTEL nasz (nie hostel, zauważcie brak tego magicznego S) miał się mieścić 5 kilometrów od lotniska. 2 minuty od plaży. Łapiemy więc taksówkę, a wszyscy nam wołają setki tysięcy dongów. Np. 60 zł za tą trasę. Na szczęście wiemy, że taksówkarze z całego świata to mendy jednakowe i zawsze próbują oszukać. Nigdy się nie rzucajcie na pierwszy samochód. My nigdy tego nie robimy. Szukamy takiego Pana (bądź Pani), co nas zawiezie z włączonym taksometrem. I tym sposobem dotarłyśmy do hotelu za złotych bodajże 20.

Proszę jaki pokój! Jak na warunki azjatyckie, jest to luksus prawdziwy! Zwróćcie uwagę na te piękne ręcznikowe łabądki.


SZOK! TEGO DNIA WSZYSTKO NAM SIĘ UDAŁO! Co z naszym strasznym pechem? Nie bójta się, noc jeszcze młoda, jest i czas na zrobienie czegoś głupiego. Otóż... Keczup zamknął się w łazience. NA AMEN. Ratowały ją 3 dziewczynki i dwóch chłopców ślusarzy bez narzędzi. Plus oczywiście Katarzyna. Po 30 minutach udało się ją wyciągnąć, a nasze wietnamskie towarzystwo, w różnych konfiguracjach (również z nami w środku i nikim na zewnątrz) sprawdzała, czy grozi nam kolejne zatrzaśnięcie.


Tyle emocji, a to dopiero koło 8. No nic.. trzeba iść jeść. Ale ulice jakieś wymarłe, lokale pozamykane i same dziwaczne budy. Postanowiłyśmy zakosztować lokalnego kolorytu i udać się do takiej oto hali (tak po prawdzie, to praktycznie wszystkie restauracje w Da Nangu tak wyglądają).



Od razu zamówiłyśmy lokalne piwo Sajgon, którym to raczy się nasz Dziobak! 



Oferowano nam jakieś straszne potwory po wielkiej drogości, ale my jednakowoż wybrałyśmy makaron ryżowy z warzywami i sałatkę z tuńczykiem. Szli zakłady, czy sałatkę podadzą na wzór europejski czy też azjatycki (czyli surowe warzywa są niezdrowe). A tu zdziwienie, normalna sałatka! Przepiórcze jaja były przystawką, ale tyle czasu się zastanawiałyśmy, czy powinnyśmy je zjeść czy nie, że nam je zabrano.



Potwory w skandalicznych cenach za kilogram były łapane z akwarium i przyrządzane na miejscu.



Piękny wystrój wnętrza. 



I przykład potworów. TO JEST JAKAŚ STRASZNA RYBA Z WIELKIM DZIOBEM! Może ryba piła! Czy też ryba dziobak! Obsługa wyjątkowo miła, schludna, a wręcz zalotna. A obiad dla dwóch osób i dwa piwa to jakieś 36 zł. WSPANIAŁY KRAJ!



Po obiedzie przyszedł czas na eksplorację okolicy. Wieczorny spacer po plaży, która naprawdę jest dwie minuty od naszego wspaniałego resortu i...



zakup świeżutkich owoców;) Tak naprawdę nie kupiłyśmy jeszcze duriana. Na razie poprzestałyśmy na chlebowcu.



Dnia kolejnego (to jest dziś) pozwoliłyśmy sobie na spanie do oporu i nienastawianie budzika. Obudziłyśmy się o 9 i szybciutko wbiłyśmy w kostiumy kąpielowe. Dziobaka zapakowałyśmy do jego wspaniałego etui (cały czas krzyczy, że to karoca) i dawaj! Na plażę!



Jak widać są palmy i SĄ NA NICH KOKOSY! Miejsce jest więc odpowiednie. Ale zaraz zaraz... co to za pogoda?



Góry, chmury i morze. Bardzo malowniczo jednak...



STRASZNIE ZIMNO! Udało nam się tylko zmoczyć stopy, na pływanie jest jednak za zimno. No cóż... w środkowym Wietnamie nie ma jeszcze sezonu :(




Nie zmartwiło nas to jednak zbytnio. W końcu jutro lecimy w 35 stopniowe upały. Tymczasem można rozkoszować się naprawdę pięknymi widokami i pustką. Po mieszkaniu w Chinach nic nie dziwi i nie odpręża bardziej niż brak tłoku.




Nie było absolutnie pusto, jednak jak na nasze standardy to już naprawdę luksus.




Jest i polski akcent. Bo chyba nie ma takiego słowa w innych językach ???




Nad samiuteńkim morzem było troszkę luksusowych restauracji, hoteli, czy też kawiarni. Pod tym względem Wietnam bije Kambodżę, w której plażowałyśmy rok temu klik klik klik, na głowę. W tym miejscu zaznaczyć należy, że gust to jednak Wietnamczycy mają do Chińczyków podobny ;)





KOKOSY <3





Promenadę wieńczył taki oto chyński domek. Nie wiemy do czego służył, ale całkiem był schludny.



Da Nang, nie jest miastem imponującym w swej zabudowie, jednak widać, że bardzo silnie stawiają tu na turystykę. Powstają nowe, bardziej nowoczesne hotele i restauracje. Podobnie jak w Kambodży, również tutaj możemy spotkać wieeeele placów budowy.



O spacerze po mieście będzie w notce kolejnej (63 zdjęcia to naprawdę za wiele, nawet jak na nasze standardy), jednak nie mogłyśmy sobie odmówić pokazania Wam wietnamskiego markietu. W ciągu dwóch niespełna dni nie udało nam się znaleźć większego sklepu (takiego w naszym rozumieniu). Jedynie malutki, ale bardzo schludny, w duchu 7/11 i same dziwaczne półmieszkalne budy (serio, z łóżkiem w środku). Bardzo nas więc ucieszyło zobaczenie tego oto cudu i...



... jego asortymentu. Co prawda nie spełniał on naszych potrzeb, ale tylko dlatego, że był znacznie ciekawszy niż nasze potrzeby!


Suszone ryby, rozgwiazdy i koniki morskie....




jakieś inne suche ogórki morskie...




... yyyyyyy....




... piękne pamiątki niczym z Kołobrzegu...




... owocowa tortilla i wielki placek z mango...




MAŚĆ Z TYGRYSEM <3 (Keczup jest fanką takich dziwnych specyfików do nacierania się)




i na koniec piękne maseczki, które w pięć dni uczynią Cię białym człowiekiem.



To nie koniec cudów z Da Nangu, jednak jutro mamy lot do Sajgonu i wstać trzeba o 7 rano:( Mamy szalone bilety na lot WIETNAMSKIMI, TANIMI LINIAMI LOTNICZYMI o szalonej nazwie VietJet, których to biuro widziałyśmy dzisiaj i wyglądało ono tak:


Módlcie się więc do.......... kogo chcecie (I do Wielkiej Dziobaczycy! - krzyczy Dziobak), cobyśmy doleciały.

5 komentarzy:

  1. Czaderski początek nowej przygody :D Czekam na kolejne notki :D
    /głask dla dziobaka ;))

    OdpowiedzUsuń
  2. Przygoda, przygoda, każdej chwili szkoda :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Czy było stołowanie się w Syrenie? Mnie się zdaje, że Dziobak znalazłby sobie coś dla siebie.
    Gdzie zdjęcia w bikini?!
    Agi

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Niestety, jako że trafiłyśmy na początek sezonu i nie było nawet ruskiego turysty, syrena nie otworzyła jeszcze swoich podwoi. Co do bikini to proszę przypomnieć sobie piękne miasto Da Nang i panujący w nim chłodek... Już? A teraz szczerze odpowiedzieć sobie na to pytanie!

      Usuń
  4. No właśnie, dlaczego nie było eksploracji Syreny i rozwinięcia wątku polskiego? Mam nadzieję, że po tak mrożącym krew w żyłach początku będzie już tylko lepiej, oczywiście w stylu azjatyckim. DCz

    OdpowiedzUsuń