poniedziałek, 18 kwietnia 2016

Hoi An w Wietnamie - wizyta w mieście tysiąca latarni i tysiąca krawców




Wracamy do Wietnamu! Południowe upały Sajgonu dały nam się nieco we znaki (o Sajgonie możecie poczytać troszkę TUTAJ klik klik) Czas było wyruszyć w podróż na północ. Początkowo chcieliśmy wyruszać słynnym OPEN BUSEM, który można przejechać cały kraj i wysiadać i wsiadać  w różnych miastach po drodze, jednak okazało się, że wcale nie jest on taki tani, jak powiadali, a samolot w tej samej cenie (o ile szybciej)... Tak tak, to właśnie stało się z naszym duchem bakpakingu. Został całkowicie przetracony na rzeczy wygody i pozerstwa. Niestety stajemy się coraz mniej i mniej AUTENTYCZNE, jakby to powiedzieli nasi przyjaciele bakpakierzy... Agi z Kubą po dwumiesięcznej tułaczce azjatyckiej jęczeli i zrzędzili:
- Mamy dość tego gorąca! Czy w Da Nangu jest lepiej? - zapytywali.
Owszem! Próbowałyśmy im jednak wytłumaczyć, że chłodno to naprawdę chłodno i kąpiele w morzu są raczej wykluczone. Niestety nie usłuchali i już szykowali odpowiednie stroje plażowe, szykowne klapeczki i ręczniki.



Przyjechali! Co zastali?


Idealna aura do plażowania! Kilku panów wędkarzy dzielnie walczyło z wiatrem.



Palmy powiewają na wietrze. Nasi towarzysze szybko porzucili swe plany i postanowili przy najbliższej okazji zaopatrzyć się w wełniane kalesony. Skoro plażowanie odpada, to gdzie skierować swe kroki? Autobus do Hoi An mieliśmy dopiero za kilka godzin. Katarzyna z Keczupem podrzuciły najlepszy, ich zdaniem, plan.
- W Da Nangu jest wspaniała hinduska restauracja! Tam możem iść!
Pomysł ten został przyjęty z entuzjazmem, lecz zaraz pojawiło się pytanie. JAK IŚĆ?! Po krótkiej naradzie, ruszyliśmy przed siebie.




I tak szli i szli i szli... Aż natrafili na bardzo ciekawą kapliczkę w postaci łodzi!



Ołtarz.



Po godzinie drałowania i licznych próbach to tu to tam, musieliśmy przyznać to głośno... ZGUBILIŚMY SIĘ. Czy całe to drałowanie na darmo? Okazało się, że tak, bo trzeba było łapać taksówkę. A ona jechała, jechała i jechała i.... nie... to na pewno nie w tą stronę. Wysiedliśmy w pośpiechu, coby nie zostać wywiezionym w jakieś podejrzane rejony świata. O nie... czyżby nie było szans na pysznego hindusa? Jako, że wszyscy byliśmy bez śniadania, trzeba się było zmobilizować i wstąpić do jakiejś knajpki. Niestety były to typowe miejsca dla lokalsów i na dodatek w każdej mówili nam, że... aktualnie nie ma jedzenia. Gdy wreszcie znaleźliśmy jakąś otwartą restaurację, wszyscy uciekali w popłochu i nikt nie chciał przyjąć naszego zamówienia. Byliśmy jednak bardzo głodni i bardzo zmarznięci, więc postanowiliśmy siedzieć do skutku, przeglądając menu. Niestety nasza znajomość wietnamskiego ograniczała się do dosłownie 3 słów i nigdzie nie mogliśmy doszukać się tego, które oznaczało kurczaka... Na szczęście dla nas lubimy owoce morza, więc zamówiłyśmy pospiepsznie makaron z jakimiś krewetkami. Niestety nasi towarzysze ich nie jadają, więc nadal szukali kurczaka... Próby zagadywania po chińsku wcale nie polepszały naszej sytuacji...

Wtem zlitował się jakiś Wietnamczyk, który przyszedł tu ze znajomkami na bibę (pić Jacka Danielsa o 11 ) i łamanym angielskim pomógł nam rozszyfrować manu.

- To jest ryba - mówi.
- Wspaniale! Dajcie nam rybę! - ucieszyła się Agi wraz z Kubą.
- Przepraszamy... nie ma ryby - mówi pani kelnerka poprzez uprzejmego tłumacza.
- To jest krowina - wyjaśnia Wietnamczyk.
- Dawać! - zakrzykują.
- Yyyyy.... też nie mamy... - zakłopotana kelnerka patrzy przepraszająco - Jest to i to..
- Nie chcemy owoców morza - głód nie osłabił morale - A to co?
- To jest ORG - mówi pan.
- PORK?
- ORG (czy ROG, w każdym razie jakoś tak) - utrzymywał nasz dobrodziej.
- PORK? Chrumk chrumk? - wszyscy niestrudzenie udawali świniaki.
- ORG - powtórzył nieco zdezorientowany tłumacz.
Nie codziennie widujesz grupkę białych ludzi, zapamiętale udającą stado świń!
- Pork! Wspaniale! To my chcemy to!


Jak się za chwilę okazało ORG to nie PORK, jak chciał głód i desperacja, a...


Tak właśnie! FROG! 

Co prawda danie nie zostało spożyte, ale popróbowaliśmy i w zasadzie żaba jest spoko. Smakuje jak coś pomiędzy kurczakiem i rybą, tylko... po co to jeść?

Nasi towarzysze posilili się ciastkami i postanowiliśmy drałować z powrotem.
- Jak tu złapać taksówkę na takim zadupiu? Chyba umrzemy;(  - nastroje naprawdę nie były wesołe. Na szczęście udało nam się to dość szybko i na kolejne godziny zamelinowaliśmy się w hostelu (nielegalnie w jakimś pustym pokoju, he he). BYLE DOŻYĆ DO AUTOBUSU. I choć my nie mamy zbyt dobrych wspomnień z Da Nangu klik klik klik to jednak nasi towarzysze chyba już nigdy nie będą chcieli tam wrócić...

Na szczęście kolejnym etapem naszej podróży było Hoi An. Położone o mniej niż godzinkę od Da Nangu, przepiękne miasteczko łączące architekturę wietnamską i kolonialną. Hotel okazał się milusi i cieplusi, jedzenie przepyszne, a miasto niesamowite. Pomimo deszczu od razu wybraliśmy się na mały spacerek i podziwianie lampionów, z których to właśnie Hoi An słynie. Dość jednak gadania, zostawmy to na kolejne notki. A tymczasem...

HOI AN NOCĄ <3



Zgadnijcie z czego, prócz lampionów, słynie Hoi An!






Uliczna kuchnia



Lampiony do puszczania na rzece.



Więcej smażenin! 



I więcej lampionów <3


A może pocztówka 3D?



Udało nam się trafić na wieczorne modły w świątyni, bodajże, konfucjańskiej.







Słynny "Most japoński"



Więcej kuchni ulicznej. Czy musimy dodawać, że próbowałyśmy każdej jednej glutowatej kuleczki?



Naprawdę przepiękne zabytki kultury chińskiej (Wietnam to ten sam krąg kulturowy, co południe Chin). Najpiękniejszych przykładów architektury KANTOŃSKIEJ, tak tak, szukać należy w Wietnamie. W Chinach praktycznie nic się nie zachowało. Troszkę lepiej jest w Hong Kongu  klik kilk klik klik klik i Makau klik klik klik klik klik. Pokazywałyśmy Wam kiedyś takie świątynie:)





Kolacje z takim widokiem to coś, co pamiętać będziemy zawsze.



I kosze pełne bagietek. Eh... kto nie widział chińskiego pieczywa, ten bólu naszego nie zrozumie.



Mamy nadzieję, że Hoi An podoba Wam się równie mocno, co nam. Kolejne notki podróżnicze będą opowiadać o nim bardziej szczegółowo. Więc jeśli interesuje Was Wietnam środkowy, to wbijajcie raźno! Dobranoc!

4 komentarze:

  1. Przecież żabie udka to francuski przysmak, a poza tym te na zdjęciu wygląda całkiem apetycznie. Widoki w lampionowym mieście rzeczywiście urokliwe - tylko czemu tam było tak zimno? DCz

    OdpowiedzUsuń