niedziela, 31 stycznia 2016

Wizyta u wujaszka Ho, sierpy, młoty i motoryny, czyli pierwszy dzień w Sajgonie.

Po wielu perypetiach, kolejnym locie VietJetem (kolejnym udanym) i zameldowaniu się w HOTELU, legliśmy we wyro i jak zalegliśmy, tak powstaliśmy następnego rańca, gotowi do akcji! Pełni byliśmy zapału i skierowaliśmy kroki prosto do centrum, gdzie mieszczą się ZABYTKI KULTURY. Znienacka towarzysze poczęli zgłaszać uwagi.
- Eeee... jakoś głodno...
- Straszny gorąc.
- Cho do dzielnicy bakpakierów!
Tak się oczywiście stało. Choć śmiejem się zazwyczaj z podartych gaci, nigdy nie pranych koszulek, sandałków Jezusków, przewodniczka LP w kieszeni, nie mycia się oraz ukulele na plecach, tym razem postanowiliśmy również zostać obśmiani jako bakpakierzy, a co! W dzielnicy bakpakierów znaleźć można bowiem restauracje, które nie przypominają paskudnych bud, a ceny nadal są atrakcyjne. Szybko zamówiliśmy wybór jadła chińsko - wietnamskiego i bujaliśmy się w rytm wesołych melodii idealnych do densów na starej łajbie płynącej po Mekongu. Sondamdej somdajdej, tak to szło! 

Oto jadło! Ryżowe gluty na liściu bananowca, imperial ryżowy pankejk, placki z ryżu i warzyw oraz liczne przedmioty wykonane, a jakże, z ryżu i warzywa, takie cuda. 





Mimo, że pora dość późna nadeszła, postanowiliśmy udać się jednak na zwiedzanie owego wspaniałego miasta. Lista zabytków Ho Chi Minh City nie jest szczególnie długa, a okazało się, że najbardziej interesujące nas atrakcja jest już zamknięta, wybraliśmy się więc zobaczyć Pocztę Główną. Poczta jak to poczta, nie zaliczylibyśmy jej do jakichś szczególnie atrakcyjnych budowli, za to nabyliśmy piękne zestawy pocztówek! Największym powodzeniem cieszyły się zestawy z serii sielskie wiejskie życie prowincji wietnamskiej, w skład których wchodziły takie obrazki jak tyraliera wołów, chłop wiozący kury na pakach motorynką, brudne uśmiechnięte dzieci brodzące w ryżu, partyjniacy w czerwonych krawatach na spływie rzeką, bezzębne panie przed chałupą, chłop w klapkach z opony i wiele, wiele innych. Zestawów takich zakupiliśmy chyba z pięć, więc radości było co niemiara! Patrzcie i cieszcie się razem z nami!



CZYSTE PIĘKNO!



Po poczcie skierowaliśmy swe kroki ku wspaniałej Katedrze z Najświętszą Panienką - Notre Dame w wersji wietnamskiej. Gdy wchodziliśmy do środka, nagle zatrzymał nas srogi pan i wskazał na tablicę  "Tylko dla wirnych katolików". Próbowaliśmy go przekonać, że my tu na modlitwę jako pobożni krześcijanie, ale pan z powątpiewaniem spojrzał na nasze krótkie gacie, klapki, aparaty na piersi oraz koszulki z cyklu turystyczne z napisami Vietnam, Sajgon oraz Good morning Vietnam (tego dnia postanowiliśmy zadać szyku jako grupa turystyczna). Zdrada!


Jak widać, atrakcje owe okazały się dość czerstwe i zwiedzenie ich zajęło raptem 15 minut. Godzina robiła się już późnawa, nie pozostało nam nic innego jak leniwie przechadzać się miastem i chłonąć klimacik. A było co chłonąć, oj było! Jako, że Wietnam to kraj socjalistyczny, cały udekorowany jest stosownymi plakatami z myślami wujaszka narodu Ho Chi Minha, hasłami jedności ludu oraz innymi ukazującymi ducha socjalizmu. Poniżej kilka próbek.



Tutaj widać, że najbardziej szykownych plakatów pilnuje nawet pan strażnik! W socjalizmie bowiem każdy ma pracę!





Wszechobecne sierpy i młoty.





Pomnik o tematyce, zdaje się rewolucyjnej. Dodatkowo można zaobserwować nagromadzenie wszelkich plakatów propagandowych. Na początku bardzo się jaraliśmy i robiliśmy zdjęcia wszystkich, później niestety okazało się, że tak po prawdzie, to trudno jest zrobić zdjęcie bez żadnych czerwonych insygniów.




Mały ołtarzyk uliczny, służący również jako podstawka pod napoje. Wstyd to darować bogom miniaturowego chlebowca, a potem spożywać napoje wyskokowe!



Serca i twarze nasze rozświetliły się szczególnie, gdy ujrzeliśmy nasz ulubiony sklep tzw. konbini (z japońska) Family Mart, znany nam już z wielu krajów azjatyckich. Niestety wybór garmażerki nas nie zachwycił, mieli za to gumę do żucia z ksylitolem, kryształowe świecące Ho Chi Minhy, masażery do głowy, a nawet ser żółty!



Sajgon to również miliony motoryn, mniej lb bardziej popierdułkowatych, sunących tyralierą niczym woły! Zawsze i wszędzie prosto na turystę! Można uskakiwać na wszystkie strony i rozglądać się uważnie, a i tak jakaś motoryna zawsze wyskoczy znienacka. Co gorsza, zawłaszczają nie tylko ulice, ale też chodniki i otrąbują, wymuszając ustąpienie im miejsca. Początkowo baliśmy się o swoje życie, lecz przeczytaliśmy w internecie o rewolucyjnej myśli wietnamskiej. Otóż w razie wypadku, winę ponosi zawsze silniejszy! Przykładowo to kierowca samochodu jest winny, gdy zderza się auto i motoryna. Pieszy wyskoczyć Ci przed skuter? Nieważne, i tak skuter jest ukarany i tak dalej i tak dalej. Od tej pory zaczęliśmy nieco bardziej zawierzać Wietnamczykom i owszem, zauważyliśmy pewien rozsądek w ich zachowaniu na drodze. Nawet czasami troszeczkę zwalniają i próbują ominąć pieszego, choć najczęstszym sposobem jest i tak otrąbienie.



Byliśmy poruszeni ruchem ulicznym i jego brakiem zasad moralnych. Toż to zgroza i brak szacunku do pieszego, ba! TURYSTY!  Roztrząsając te oraz inne problemy światów, natknęliśmy się na niewielką świątynię, schowaną między blokami. Średnio była ona szykowna, ale posiadała wszystko, co trzeba - smoki błyskające oczami, szałowe kolory, świecące mandale i kadzidła. Dodatkowo świątynia ta okazała się być siedzibą wielu psów, łażących wte i wewte lub chłodzących się przy pomocy podłogi.


Cóż zobaczyła Katarzyna, że jej mina tak nietęgą jest? I tak kurczowo ściska naszego przyjaciela, Dziobaka Nguyena?



OTO ON! Najbrzydszy pies świata. Są ludzie sugerujący, że to mały demon! Na szczęście pieseczki były w tej świątynce dobrze traktowane i karmione.




Dzielnica bakpakierów, jak każda taka miejscówa, prawdziwie ożywa dopiero wieczorem. Uliczna kuchnia, piwo Sajgon za 10k dongów (2zł), restauracje z miejscowym jedzeniem, bary z muzyką na żywo, salony masażu, w tym te z baaaaaaardzo szerokim zakresem "usług", to wszystko, czego spragniony turysta potrzebuje (no, może jeszcze tony odzieży marki North Face, ale o tym potem).




Milutkie ciepełko (piszemy z zimnego Hanoi) sprawia, że popularne są knajpy otwarte. Niekoniecznie są to schludne ogórki, które znamy w Polsce. W Wietnamie, podobnie jak w Chinach, siedzi się po prostu na ulicy. Często na niziutkich, plastikowych krzesełkach z widokiem na ulicę i miliony smrodzących motoryn. Taka zabawa! Zewsząd dobiegają głosy: Sit down maj friend! Veri  veri cheap beer! Saigon Tiger Huda Zorok Larue Hanoi (nazwy miejscowego piwa wyrzucane z siebie szaleńczym tempem), pli pli pli pli (co oznacza please)!







Nasza wycieczka skusiła się na... TAK! OSŁAWIONĄ BAGIETĘ! Nareszcie chleb, który nie jest słodki i nie jest zrobiony z plastiku! O bagiecie na tym blogu będzie nie raz jeszcze, gdyż jest to podstawowe wyżywienie bakpakiera w podróży po Wietnamie. Niestety bagieta nie urzekła nas swym smakiem, ponieważ wpakowano do niej tony PIETRUCHY! FUUUUJ!



Tym radosnym akcentem kończymy dzisiejszą notkę. Przepraszamy za powolność pisania, niestety Internet w Wietnamie nie jest aż tak dobry, jak liczyłyśmy. Choć wczoraj udało nam się złapać WiFi w taksówce, dzięki czemu jednak dotarłyśmy do Hanoi. Może zawodzi jednak darmowy Internet w hostelach... Mamy nadzieję, że kolejny odcinek ukaże się niebawem;) A w nim...

BADACZE W TUNELACH WIETKONGU!

3 komentarze:

  1. Wietnamskie pocztówki bardzo klimatyczne, młoty i sierpy niekoniecznie. Nie wierzę, że Katarzyna zrobiła taka minę na temat tego pieseczka. Przecież to znana miłośniczka zwierząt (oprócz waranów, karaczanów itp)!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tak po prawdzie to Katarzyna wlazła w kadr, robiąc przy tym zdegustowaną minę i oszukuje. Od razu się rozradowała na widok słodkiego, jej zdaniem, pieseczka!

      Usuń
    2. Wiedziałam!!! DCz

      Usuń