Po serii wpisów o oszustwach, haniebnych zachowaniach Chińczyków i licznych nieprzyjemnościach, postanowiłyśmy zmienić nieco kurs naszego blogasia. Nauczanie dzieci zbliża się już powoli ku końcowi (2 tygodnie w porywach do miesiąca, JEEEE!), a myśli nasze zaprzątają już sprawy wakacyjne, ha! W związku z tym dzielimy się dziś kolejną częścią naszej zimowej bakpakierki, tym razem czas na Laos!
Jeśli nie znacie historii o piekielnej podróży do Laosu, polecamy zapoznać się z notką o wdzięcznym tytule BUS FROM HELL. W skrócie - 25 godzin hardkorowej trasy z Wietnamu do Laosu, przygody na granicy, sikanie po krzakach, brud, smród i Dziobak cierpiący na chorobę lokomocyjną (a oczywiście nie wziął Aviomarinu).
JESTEŚMY!
Nadszedł kolejny dzień. Wstajemy rześkie, czyste i wypoczęte, by z werwą rozpocząć zwiedzanie najpiękniejszego podobno miejsca w Laosie, czyli Luang Prabang. Miasto to znane jest z około miliona świątyń buddyjskich, tak złotych, że tylko tajskie mogą stawać w szranki, a my ambitnie postanowiłyśmy ZWIEDZIĆ JE WSZYSTKIE XD
Wymarsz z hostelu. Buty zawsze zostawiamy na zewnątrz, buty są złe i nieczyste! Na zwiedzanie buddyjskich krain polecamy zaopatrzyć się w klapeczki, bo obuwie przyjdzie nam zdejmować i wkładać średnio do 3 minuty.
Właściciel hostelu (nasz dobrodziej, ocalił nas przed spaniem w rynsztoku!) cały lokal udekorował zdjęciami swoimi i swojej rodziny. Po prawej pamiątkowa fota z wycieczki do trupa Ho Chi Minha w Hanoi!
Dzień należy zacząć od solidnej strawy, my postawiłyśmy na naleśnicze z owocami (znając życie to pewnie z mango) oraz napitkami z prawdziwych zmiksowanych owoców. Chińczycy nie znają takich dóbr i ich napoje składają się z wody, sztucznego syropu o smaku owocowym + tony cukru. Bakpakierka taka jest więc szansą podbudowania organizmu, tym bardziej, że ceny i jadła i napitków oscylowały wokół pięciu złociszy :).
Zaczynamy zwiedzanie! Początkowo miałyśmy zamysł podpisywania i opisywania każdej jednej świątyni, lecz i my i Wy nie zdzierżylibyśmy tego. Świątyń jest bowiem milion (choć podobno tylko 33, nie wierzymy!) i wszędzie, takoż najlepiej szwendać się wte i wewte, włażąc do tych przez nas mijanych lub wyglądających atrakcyjnie (czyli na początku KAŻDA). Miasto jest nie za duże, maszerowanie pieszo w zupełności wystarczy.
Świątynia Wat Mai, jedna z bardziej znanych i lubianych.
Złoto bijące po oczach. Słońce oczywiście świeciło raźno, złoto jeszcze bardziej złote!
W środku każdej świątyni znajdował się zazwyczaj jeden wielki złoty Budda w otoczeniu mniejszych kompanów oraz posągów co znamienitszych mnichów. Katarzyna twierdzi, że zdarzył się i prawdziwy martwy mnich w szklanej trumnie, ale Keczup sobie nie przypomina.
Najważniejszy budynek w caluśkim mieście - Wat Ho Pha Bang. To tu znajduje się słynna figura maleńkiego Buddy Prabanga, który dał wszelakie łaski oraz nazwę Luang Prabang. Obok mamy muzeum umieszczone w dawnym Pałacu Królewskim, ale o nim będzie później, są to bowiem historie niesamowite, a nam trzeba maszerować dalej!
Prosto na wzgórze Phou Si, gdzie można oglądać... kto zgadnie? A jakże, kolejne świątynie i złotych Buddów! Nas skusiła obietnica wspaniałych widoków na całe miasto oraz Mekong. Maszerujemy raźno schodek za schodkiem, powłócząc nogami z milionami przyjaciół Chińczyków. To, że na górę wchodzi się po schodach, nie dziwi nas nic a nic. Azjatom obce są doznania płynące z samotnej wędrówki na szczyt, należy wybudować schody, BO TAK. Tak jest dobrze! Dziwi nas coś innego. Dlaczego, skąd w Luang Prabang znalazły się setki Chińczyków?! Przecież to bakpakierska destynacja, gdzie dociera się trzy dni zapyziałą łódką lub piekielnym autobusem! A tu Chińczyk za Chińczykiem maszeruje w klapkach, drze się po kantońsku, rzuca śmieci dookoła i ogółem robi świństwo. Sprawa wyjaśniła się po pewnym czasie... Otóż któraś z chińskich linii lotniczych lata bezpośrednio do Luang Prabang, które przy okazji reklamuje jako wspaniały kurort. No taaak.
Wspinamy się, za nic mając upał i pot zalewający oczy.
Widok na wielką rzekę Mekong.
I na miasto.
Po drodze świątyń było oczywiście wieeeele.
Samo miasto jest bardzo przyjemne, po zabytkowej części praktycznie nie jeżdżą żadne pojazdy (czasem zdarzy się jakiś tuk-tuk), wszyscy łażą pieszo, a co kilka metrów natykamy się albo na jadłodajnię albo agencję turystyczną. Większość oferuje oczywiście przejażdżki na słoniach i różnego typu kursy ujeżdżania słonia. Uważamy tą atrakcję za wybitnie niegodziwą, ale oczywiście jest to must have dla każdego chińskiego turysty, bo jak to nie mieć fotki na słoniu? Jeśli interesuje Was słoniowa tematyka, zapraszamy --> http://almostparadisse.blogspot.de/2015/12/teraz-my-pracujemy-dla-soni-czyli.html
Za to poniższa atrakcja wydała nas się bardzo interesującą! Wycieczka na laotańską wieś, by tam zbierać ryż!
Podrałowałyśmy do informacji turystycznej, lecz była zamknięta (hej, to już trzecie podejście!), za to natknęłyśmy się na tablicę ostrzegawczą - czego nie należy wyczyniać w Laosie. W skrócie:
- przytulać i całować Laotańczyków na powitanie
- włazić wszędzie w butach i kłaść nóg na stole, ukazując wielce obraźliwe podeszwy stóp
- kąpać się goło i w stroju kąpielowym oraz wykonywać obsceniczne czynności
- klepać Laotańczyków po głowie
- kupować pamiątek, będących zabytkami kradzionymi ze świątyń (na początku nie chciało nam się wierzyć w takie sprzedaże, ale to najprawdziwsza prawda!)
- należy ubierać się skromnie do świątyń i nie drzeć się (tu bardzo bawiły nas uduchowione białe buddystki w trakcie mistycznych przeżyć, wznoszące modły w króciutkich szortach i koszulkach na ramiączkach, hehe)
Całe Luang Prabang znajduje się na liście UNESCO, więc zabytków jest MOC! My postawiłyśmy na zwiedzanie powolne i leniwe, z piwem Beerlao oraz szejkami owocowymi w tle.
Wspaniała historia o wielkim ptaku z trąbą i buddyjskim wampirze na drzewie! Opowieści niesamowite lepsze jak z Dungeons&Dragons Podręczniku Mystrza Podziemi!
Domki dla duchów, znane nam już z Tajlandii. Dlaczego takie puste? Gdzie czerwona fanta?
Stragany z pocztówkami i pamiątkami. Wysłanie pocztówki z Laosu kosztowało nas jakieś poważne pieniądze (a pocztówki szły bodajże 2 miesiące).
Dziobak oczywiście też zwiedzał i fotografował się z coraz to nowymi przyjaciółmi.
Wstęp do większości świątyń był darmowy, zdarzyły się bodajże ze trzy, gdzie zawołali około pięciu polskich złotych. Da się nie zrujnować budżetu.
Jako, że Luang Prabang świętym i bogobojnym miejscem jest, wszędzie kręci się mnóstwo mnichów w wieku nastoletnim. Są oni do turysty nastawieni przyjaźnie i ochoczo zagadują po angielsku. Któryś z kolei przyznał się, że to dlatego, że starsi mnisi nakazują im uczyć się angielskiego i ćwiczyć konwersacje z turystami. Co więcej, zmuszani są też do nauki chińskiego! O, ciężka jest mnisia dola....
W wolnym czasie można sobie pogrillować.
Zwróćcie uwagę na te przecudnej urody figury! Jak Dziobak zawsze chciał mieć zdjęcia z każdym przyjacielem tego typu, tak wielkiego zielonego ptaka przestraszył się okrutnie.
- On... on ma straszliwy DZIÓB!
Warsztacik wyrabiający głowy Buddy oraz Buddów w całości.
Głód czułyśmy już srogi, trzeba było zatem skierować kroki na BAZAR! Bazar to wspaniałe źródło pożywienia, należy jedynie patrzeć bystro, by spośród dziwactw wyłowić coś milusiego dla oka i podniebienia. Targowiska wystawiają najlepszy towar dopiero wieczorem, ale może coś się trafi.
Odrzucamy grillowane głowy ryby.
Jak również grillowane głowy kaczki.
Bierzemy za to napitki! Sprzedawcy jak najbardziej serio miksują to, co jest w kubku i podają. Dodatkowo zawsze pytają, czy ma być z cukrem (wersja chińska) czy bez (wersja wszystkich pozostałych). Pińć złoty polskich kubek!
Oraz bagietki! Nawet lepsze niż wietnamskie!
Ogromny wybór! Ach, serce płacze za bagietkami... Chiński słodki chlebie, ODEJDŹ!
Jak Wam się podoba Luang Prabang? Warto było przeżyć piekielny autobus?
Tata mojego przyjaciela jest właśnie Laotańczykiem, chciałabym kiedyś odwiedzić to miejsce, jest strasznie kuszące <3
OdpowiedzUsuńLaos jest przepiękny, więc koniecznie się tam wybierz!
UsuńLuang Prabang jest wspaniałe, ale NIE WOLNO CHODZIC SIKAC PO KRZAKACH W CAŁYM LAOSIE, a już na pewno nie po drodze z Wietnamu, bo można na minę nadepnąć. Też nie wiedziałam na początku, więc kiedy jechałam lokalnym autobusem to trochę mnie zdziwiło, że lokalsi leją w rowie, kobiety z jednej a mężczyźni z drugiej strony i sobie pomyślałam' co za dzicz'! A tu sie okazuje ze 1/3 kraju jest zaminowana...
OdpowiedzUsuńW sumie nie pomyślałyśmy o tym, mimo, że mamy bardzo dużą świadomość historyczną. Luang Prabang to jedno z najbardziej magicznych miejsc, w których byłyśmy.
UsuńCudowne miejsce ❤
OdpowiedzUsuńZazdroszczę ❤
Cudowne miejsce, do wpisania na listę przed następnym wyjazdem do Azji! :)
OdpowiedzUsuńOglądając jednak zdjęcia niesamowicie zatęskniłam za tymi pysznymi mixami❤️ to tam zjedliśmy najsłodsze mango ever i pokochaliśmy passion fruit!!