piątek, 3 czerwca 2016

Zwiedzamy starożytne wietnamskie ruiny My Son, czyli o najdziwniejszym przewodniku świata oraz o dziobaku Czampa



Na pewno pamiętacie naszą wyprawę śladami Lary Croft i kambodżańskie ruiny. Jeśli nie, to koniecznie przeczytajcie, bo było to spełnienie jednego z dziecięcych marzeń klik klik klik klik.
Kultura angkorska jest bardzo stara, to prawda. W Laosie możemy znaleźć jej zabytki znacznie starsze niż sam Angkor Wat. Nie jest to jednak najstarsza wielka cywilizacja Azji Południowo - Wschodniej.

Kulturą starszą niż khmerska było Państwo Czamów, czyli Czampa, które rozciągało się na obszarze środkowego i południowego Wietnamu.  Nie było to imperium z władzą centralną, a raczej związek niezależnych państewek. Mimo to wyrosło na lokalną potęgę. Co ciekawe  państwo rozwijało się najprężniej między II a XVII wiekiem. I to nie koniec istnienia ich kultury. Co prawda od XV wieku Wietnamczycy silnie dawali się we znaki, aż wreszcie zdobyli stolicę imperium, jednak jeszcze w XIX wieku Czamowie mieli w Wietnamie pewną autonomię. 


Nie chcemy Was zanudzać szczegółami o religii, architekturze i tak dalej, bo każdy zainteresowany może sobie to doczytać. Chciałybyśmy tylko zwrócić uwagę na to, że Państwo Czamów sąsiadowało z Angkorem, a także z Południowymi Chinami, co miało znaczący wpływ na to, jak kultura owa się rozwijała. Czamowie byli najpierw hinduistami, a później buddystami. W historii najnowszej pojawia się islam. 


Ale zaraz zaraz... czemu opowiadamy o Czampie? Bowiem udało nam się zobaczyć jeden z najbardziej osławionych zabytków, które po niej pozostał, a mianowicie My Son. Jeśli chcecie się do niego wybrać, to najlepiej zrobić to z Da Nangu bądź Hoi An. My wykupiłyśmy wycieczkę z tego drugiego miasta. Jak wszystkie tego typu wyjazdy kosztowała ona dosłownie kilka dolarów plus kolejne bodajże pięć za wstęp do parku archeologicznego. Mieliśmy niezbyt wiele czasu, więc jechanie skuterkiem nie wydało nam się dostatecznie atrakcyjne. Tak to człowiek się rozleniwia na stare lata...

My Son jest położone około 60 km od Da Nangu, ale jak zwykle musimy wziąć poprawkę na to, że jest to Wietnam, czyli drogi nie są szczególnie wybitne i poruszamy się znacznie wolniej, niż jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Co prawda Wietnam, to nie Kambodża, ale prędkość 30-40 km na godzinę jest całkowicie normalna i nie jakoś szokująco niska.

Już na początku przywitało nas takie oto wspaniałe przedstawienie. Tancerki i tancerz wywijali nieco leniwie i bez większego zadowolenia. Taniec pseudo apsar, na którym to byłyśmy w Kambodży, podobał nam się znacznie bardziej. Tak więc szybko porzuciłyśmy oglądanie i udałyśmy się w kierunku ruin.



Oto jest! Pochłonięte przez dżunglę ruiny świątyni hinduistycznej, która w czasach swojej świetności była jednym z najważniejszych miejsc kultu w Czampie. Położona nieopodal stolicy imperium, służyła królom do oddawania czci Sziwie (oczywiście w jego lokalnej wersji). Pierwotnie była to świątynia drewniana, lecz około X wieku zastąpiły ją charakterystyczne budynki z czerwonej cegły. Na kształt kompleksu miał też wpływ buddyzm, który to został wprowadzony w Państwie Czamów.


Kiedyś kompleks był bardzo rozległy i składało się na niego kilkadziesiąt budowli. Dziś zostało tylko kilka. No tak, 1000 lat w dżungli może pochłoną nietrwałe cegły... - powiecie. Nic bardziej mylnego. Tyle zabytków zachowało się na początku XX wieku.  Co się więc z nimi stało? Czy pamiętacie, co mówiłyśmy o Wojnie Wietnamskiej i tunelach Wietkongu? Jeśli nie, to przypominamy klik klik klik.
Da Nang i jego okolice były jednym z najtrudniejszych i najbardziej krwawych frontów. Zabytki w My Son ucierpiały najbardziej w wyniku nalotów dywanowych, które miały wykurzyć komunistów z tuneli. To kolejny przykład tego, ja bardzo Amerykanie skrzywdzili ten kraj (Wietnamczycy oczywiście też wszystko rozdupiali - zakładanie radiostacji na zabytkowej świątyni nie jest zbyt rozsądne...).



Oprócz głównych świątyń, w których zaprowadzony był podział na domy męskie i żeńskie, mamy też mniejsze kapliczki, stawiane ku czci pomniejszych bóstw.


Wycieczka prócz dojazdu i lunchu obejmowała też wspaniałą obsługę ANGIELSKOJĘZYCZNEGO przewodnika. I musimy przyznać, że był to najdziwniejszy angielski, jakiego w życiu doświadczyłyśmy. Prócz standardowego MAJ FRIEND, pojawiło się nikomu nie znajome PLI PLI PLI PLI PLI, które to bardzo podpasowało naszemu Dziobakowi. Po czasie okazało się, że Pan Przewodnik wcale nie udaje ptaszka, a po prostu zaprasza nas gdzieś mówiąc "please". Dziobak uznał, że ta fraza bardzo przyda się w handlu wietnamskimi piwami i zaczął pokrzykiwać:
- Huda, La Rue, pli pli pli pli pli! Ten dola, ten dola maj friend! Pli pli pli pli pli!


Co prawda angielski Pana Przewodnika był bardzo wymagający, jednak przy silnym skupieniu dało się wyłowić nieco ciekawych informacji, które to Katarzyna, pogłębiła w maleńkim muzeum.


Mogłoby się wydawać, że po zobaczeniu Angkor Wat, żadna świątynia i żadne ruiny nie zrobią już na człowieku wrażenia. I po części tak jest. W pierwszym momencie zastanawiasz się... ale... to już? Te kilka budynków?


Ale My Son naprawdę zasługuje na to, żeby się przechadzać się po nim powoli i zwrócić uwagę choćby na figury, którymi ozdobione są te najlepiej zachowane budynki.



Nie wszystkie są jednak w takim stanie. Część to tylko fundament, albo resztki murów.


Po wojnie władze Wietnamu postanowiły odbudować kompleks. W jakim stopniu jest to rekonstrukcja zabytków, a w jakim budowanie ich na nowo? Ciężko odpowiedzieć na to pytanie i my jako etnolożki mamy swoją opinię, jednak nie będziemy tu poruszać nudnych tematów muzealniczych;)

Ważny jest jednak polski ślad w ratowaniu My Son. Temu miejscu swoje życie poświęcił "Kazik", czyli Kazimierz Kwiatkowski. Najbardziej chyba szanowany w Wietnamie Polak, o którym opowiemy w kolejnej notce.


Architektura Czamów to bardzo ciekawa sprawa. Nie znali oni bowiem łuku sklepieniowego.  Hmmm.... więc jak wyglądały sklepienia, skoro nie znali budowy łuku? Tak, jak to zwykle bywa w starożytnych budowlach. Układano kamienie warstwami tak, by coraz bardziej się do siebie zbliżały. Ostatnia wartwa domykała całe sklepienie. Niestety takich kamieni trzeba było nałożyć bardzo wiele, więc mury były bardzo grube, a miejsca niewiele. Jednak takie mroczne wnętrza dodają tajemniczości i boskości. Szczególnie z tymi mchami i zapachem dżungli.




Postanowiłyśmy wykonać troszkę zdjęć typu człowiek i zabytek. Jak widać Karol Keczup jest wyższa niż standardowy Czam i nie dokońca wpasowuje się w wejście.



Czemu, na litość boską, postanowiłyście robić sobie takie zdjęcia? Otóż zainspirowali nas do tego nasi przyjaciele Chińczycy, którzy już tradycyjnie, robili sobie foteczki z każdym kamieniem.





Mimo, że część świątyń praktycznie nie istnieje, to gdy troszkę się schylimy, możemy trafić na piękne i naprawdę dobrze zachowane detale.




Choć większość rzeźb i figur, a także ocalałe wyposażenia świątyń są umieszczone w Muzeum Czamów w Da Nangu. Niestety nie widziałyśmy go, bo zakładałyśmy, że będzie taka kicha, jak z muzeum Khmerów w Siem Rep, jednak po czasie żałujemy.




Ogółem całość można zwiedzić w godzinę, ale dokładniejsze obejrzenie wszystkiego zajmuje więcej czasu. Nie jest to ogromny obszar, po którym poruszamy się tuk tukiem, czy rowerem, a raczej zwarty.  Mimo, że byli z nami przyjaciele Chińczycy, to w My Son nie ma wielkiego tłoku. Mimo wszystko zrobienie zdjęć bez turystów to trudna sprawa. 




I tak naprawdę najbardziej rozczarowująca okazała się dżungla. Jakoś taka mała dżunglowata. Bez hardych palm, czy innych dziwacznych drzew. Już od dawna bez tygrysów, to wiadomo. Ale żeby choć jakiejś małpy nie było?

Co ciekawe przy restauracji przy kasach biletowych stała figura znanego nam już "Wściekłego słonia", jak to Keczup określa to charakterystyczne przedstawienie Ganeszy. Po raz pierwszy widziałyśmy je poza Kambodżą, choć szukamy go zawsze bardzo uważnie.



Czy warto odwiedzić My Son? Jeśli nie pasjonuje Cię historia i kultura Azji Południowo-Wschodniej, możecie być nieco zawiedzeni. Na pewno dużo większe wrażenie zrobi, jeśli najpierw zobaczycie ruiny Czampy, a dopiero później porwiecie się na Angkor. Pamiętać musicie, że ruiny w Wietnamie są znacznie starsze, jak również co strasznego spotkało je w XX wieku. Jeśli jednak zdecydujecie się je odwiedzić, to starajcie się naprawdę dokładnie je obejrzeć, bo może zachwyci Was coś, czego nie widać na pierwszy rzut oka.


Polecam ja - DZIOBAK CZAMPA.



PS.Jeśli myślicie, że życie bloggera jest proste i Dziobak zawsze tak ładnie wychodzi na zdjęciach, to pamiętajcie: Za każdym ładnym zdjęciem stoi 300 nieudanych prób i.... wiele wyrzeczeń. Dziobak dziękuje więc swoim pomagierom!




2 komentarze:

  1. Myslę, ze polubiłabym się z tą wycieczką.

    OdpowiedzUsuń
  2. Widzę sporo ludzi na Waszych fociach, jak ja tam byłam,to było puściuśko. Natrafiłam za to na grupkę Polaków.
    I spadł mi tuż przed gębę WĄŻ z dachu świątyni. Brrr!
    Ale i tak mi się podobało bardzo :) - http://czekolada-z-farszem.blogspot.com/2016/11/my-son.html zobaczcie jesli chcecie My Son z mojej perspektywy.

    I ja byłam też w tym muzeum, jest całkiem fajne, ale nie miejcie żalu, jeśli nie byłyście, bo dupy nie urywa, chyba że strasznie się jaracie rzeźbami,to wtedy tak :)

    OdpowiedzUsuń