niedziela, 25 października 2015

Być jak Lara Croft, czyli zwiedzamy Angkor Wat!


Każdy z Was słyszał o Angkor Wat. Może nie każdy interesował się nim naukowo, ale w Tomb Ridera  grał każdy. Każdy też oglądał Indianę Jonesa. Angkor Wat jest najcenniejszym zabytkiem Kambodży i jednym z najdonośniejszych zabytków na świecie. Marzenie o zobaczeniu Angkoru może wydawać się sztampowe, udają się tam bowiem wszyscy turyści przyjeżdżający do Kambodży, jak również jest to punkt bardzo wielu wycieczek do... Tajlandii, jednak - kto nie widział, niech nie mówi! 

Położony w prowincji Siem Rep, Angkor Wat  jest nie tyle świątynią, co kompleksem świątyń. Powstawały one na przestrzeni wieków w okresie tzw. Imperium Angkorskiego, czyli za czasów największej świetności Khmerów. Budowle powstały między VIII a XIII wiekiem. Nazwa oznacza świątynię miasto/miasto świątyń. Współczesny park archeologiczny, ruiny świątyń i miast zajmują 400 km kwadratowych! Jest on oczywiście wpisany na listę UNESCO. Angkor Wat jest uznawany za największe miasto sprzed epoki przemysłowej i bodajże największy kompleks świątynny świata. Jest to szczytowe osiągnięcie architektury khmerskiej i niezwykle ciekawe miejsce do prześledzenia zmian religijności. Świątynie są bowiem poświęcone dominującym w kulcie bóstwom (jak np. Wishnu), jak również mauzolea władców. Wierzenia Khmerów charakteryzują się dużym synkretyzmem i łączą przede wszystkim hinduizm i braminizm. Niestety nie jesteśmy odpowiednio kompetentne, by komukolwiek o tym opowiadać, gdyż jest to mega skomplikowane, jednak uważamy, że to temat wart zgłębienia. Podesłałybyśmy linka do Wikipedii, ale w polskiej są jakieś głupoty (już w tłumaczeniu nazwy), a i w angielskiej nie ma wiedzy potrzebnej, by to wszystko zrozumieć. Może zabrzmieć to mega banalnie, ale Angkor trzeba przeżyć. Nawet jeśli nie masz pojęcia, co znaczą te wszystkie symbole, rzeźby, czy choćby charakterystyczny kształt góry, to i tak czujesz, że to miejsce ma w sobie bardzo wiele energii.

Mówi się, że wschód słońca nad Angkor Wat to jeden z najpiękniejszych widoków na ziemi. No cóż... My zaznaliśmy piękniejszego widoku: OTO MILIONY NASZYCH PRZYJACIÓŁ CHIŃCZYKÓW IDZIE ZWIEDZAĆ WRAZ Z NAMI!

Zaraz zaraz? Chińczyków? Toż to Kambodża... Niestety mamy tu klasyczny przykład, jak wygląda zwiedzanie czegokolwiek w Azji, gdy Chińczycy mają wolne. Nasza wizyta w Angkorze przypadła dokładnie na Chiński Nowy Rok, czyli najdłuższe święto w kalendarzu naszej ukochanej republiki ludowej.


Angkor Wat jest też najdroższym zabytkiem w Kambodży. Można zakupić bilet na jeden, trzy bądź siedem dni. Jednodniowy bilet kosztował szalone 20 dolarów, trzy dniowy 40 (do wykorzystania w tydzień), a siedmiodniowy 60 (do wykorzystania w miesiąc). Do biletu robią zdjęcie, więc dobrze jest ogarnąć swój ryj. 

Jednodniowy bilet uprawnia również do zwiedzania dnia wcześniejszego po godzinie 17 (zamykają chyba około 18). Jako, że noc w dżungli (lub wstawanie o 4 rano), by zobaczyć wschód słońca, wydała nam się mimo wszystko nazbyt ekscytująca, postanowiliśmy zgodnie, że miast wschodu zachód zobaczym i też będzie milusio. Legendy bowiem głoszą, że wschód piękny, aczkolwiek wiele blogów mówi, że człowiek na człowieku i nic nie widać.

Kilka nostalgicznych ujęć z dnia pierwszego





Napotkany tego wieczoru wielce stary mnich.



Gdy udało nam się dotrzeć na wschodnią stronę świątyni, okazało się, że nie tylko my mieliśmy taki plan. Czekało tam kilku turystów i baaaaardzo wiele profesjonalistów z wypasionym sprzętem ustawiających wszystko i robiących tysiąc zdjęć na sekundę.  

OTO I NASZ ZACHÓD SŁOŃCA NAD ANGKOREM


Poruszeni do żywego wsiedliśmy do naszego tuk tuka i udaliśmy się do markietu, by tam zakupić prowiant na kolejną żulerską imprezę w hostelu. Wyjątkowo przypadły nam do gustu takie oto ciasteczka, jak również rum Bacardi. Impreza niespodziewanie przekształciła się w party pełne kultury. Okazało się bowiem, że dzień ów jest wigilią Chińskiego Nowego Roku (czy pamiętacie jak żałośliwie spędziłyśmy ten dzień rok wcześniej? Jeśli nie, to wystarczy kliknąć tutaj) i w telewizji odpalana była właśnie Gala Noworoczna. Obfituje ona w piękne chińskie pieśni patriotyczne (nie tylko patriotyczne, ale te jakoś szczególnie nas pobudziły ahhhhr... te marrszeeee), jak się okazało z karaoke w znakach. Jedynie połowa imprezy ogarniała znaki. Dodamy, że tylko niektóre. Jednak pieśń się niosła donośnie, na chwałę naszej przyjaźni polsko-chińskiej.



Jak widać Katarzyna już silnie niewyraźna, za to jaki biceps jej się objawił! W telefonie gorączkowo poszukiwane są zdjęcia WŚCIEKŁEGO SŁONIA, niejakiego Ganesi (Katarzyna nadal utrzymuje, że jest miły!), coby i on mógł wziąć w udział w imprezie.



Rano jednak powstali rześko, by z Panem Tuktukowcem objeżdżać owe 400 km kwadratowych. Część wycieczki wyjątkowo silnie napaliła się na świątynię o pięknej nazwie Srah Srang i tam udaliśmy się na początku.



I wielce ukontentowana owa część wycieczki pozuje przy swojej wymarzonej świątyni... Jak widać  pozostały z niej głównie fundamenty, jednak co Srah Srang, to Srah Srang (tak, h jest nieme).
 W tym miejscu trzeba również wspomnieć o bandzie małych Khmerzątek, które chciało sprzedać nam pocztówki, książki, bransoletki (wspaniała metoda na rzucanie bransoletką w turystę) or maybe just cold coke for your driver. Dzieci nie bardzo dawały się spławiać, zarzucały nam mydlenie im oczu magicznym słowem later i porozumiewały się po angielsku z biegłością, której nasi Mali Przyjaciele z chińskich prac nie osiągną nawet po studiach w Anglii. Widać, że jak się chce, to jednak można opanować język obcy... Serce Katarzyny łamało się już nieco, ale trzeba było się spieszyć, by zdążyć zrobić choć mały objazd po najciekawszych świątyniach.

Czy nie uważacie, że mina Keczupa upodabnia ją do jednego z czołowych polskich polityków?



Niby ruiny i opuszczone miasto sprzed wieków, a jednak nadal można znaleźć tam miejsca aktywnego kultu. 



Kolejną świątynią, która odwiedziliśmy była słynna Ta Prohm (tak tak, to ta z Tomb Ridera). 
Niestety silne słońce i naprawdę MILIONY LUDZI POZUJĄCYCH przy owym drzewie nie pozwoliły nam uczynić nadającego się do publikacji zdjęcia, gdzie korzenie drzewa oplatają świątynie. Tu dżungla wyjątkowo malowniczo wdziera się w cywilizację. W Kambodży panowała wtedy jeszcze pora sucha, toteż nasze zdjęcia nie są tak silnie przesycone zielenią. Eh... Trzeba będzie tam jeszcze wrócić w porze deszczowej!


Niestety Ta Prohm jest dość silnie zniszczone, ale wiele krajów pomaga Kambodży w restauracji zabytków. Widzieliśmy stanowiska archeologów ze Szwecji, Japonii etc.



Misterne płaskorzeźby z bitwami lub scenami kultu zdobiły wiele starożytnych ścian.



Brama wjazdowa. Ta była najlepiej zachowana. Wyobraźcie sobie, że tymi bramami wjeżdżały kiedyś słonie!



Boże, jaka gęba!

Jak już mówiłyśmy, tak ogromny obszar trzeba zwiedzać jeżdżąc tuk tukiem. Są oczywiście i piechurzy, którzy spacerują tam, ba! nawet nocują w dżungli. Większość turystów nie ma jednak tak wiele czasu, toteż praca przewoźnika jest ważnym zawodem w okolicy.



Chwila badawczej zadumy. Do zwiedzania Angkor Wat zostały zakupione KOSZULKI DRUŻYNOWE!



Charakterystyczne dla tych regionów stupy




Świątyń jest kilkadziesiąt, lepiej lub gorzej zachowanych. Te mniejsze, czy też mniej sławne bardzo często są równie ciekawe, a nie ma w nich takich tłumów. W Sra Srangu nie było wręcz nikogo!





Druga z najsłynniejszych świątyń - Bayon. Rozpoznamy ją po charakterystycznych, wieeeeelkich głowach.






Sprytna działalność artystyczno handlowa. CZY KTOKOLWIEK MÓGŁBY POWIESIĆ COŚ TAKIEGO W DOMU?! Nie zdziwi Was, że nasi przyjaciele Chińczycy byli dość silnie zainteresowani zakupem...




W przewodniku wyczytałyśmy, że jest jedna wyjątkowo dobra świątynia, która umiejscowiona jest na wzgórzu, z którego można później zjechać na... słoniu. Bardzo silnie się na to napaliliśmy i mimo, że było bardzo gorąco, to postanowiliśmy się wspinać.



Świątynia okazała się remontowaną ruiną, ale widok ze wzgórza naprawdę był przedni. Można było dostrzec nawet zamglony, ukryty w dżungli Angkor i poczuć się jak poszukiwacz zaginionych miast. Niestety okazało się, że słonie nie kursują i trzeba było zejść z powrotem. By skrócić męczarnie, sprytnie wybraliśmy stromą słoniową ścieżkę. Nie było to tak naprawdę sprytne :(




Oprócz gorąca i zmęczenia zaczął nam doskwierać również głód. Dodamy tylko, że spożywanie posiłku w pierwszej napotkanej budzie nie zawsze jest dobrym pomysłem... Keczup powiada: tak naprawdę wszystkie budy wyglądały równie obskurnie, a za miskę ryżu liczyli sobie jak za złoto!





I kolejna już wizyta w świątyni Angkor Wat. Podczas zachodu słońca nie udało nam się wszystkiego dokładnie obejrzeć. Angkor Wat (to nazwa całego kompleksu, jak i najbardziej znanej świątyni) jest bardzo ciekawym połączeniem świątyni w kształcie góry i świątyni galerii. Wewnętrzne i zewnętrzne dziedzińce, płaskorzeźby i pomniejsze budynki w środku. Monumentalność tej skalnej budowli przywodziła na myśl... greckie świątynie antyczne. Niestety poruszanie się tam, zobaczenie czegokolwiek, czy też zrobienie zdjęcia było silnie utrudnione przez bandę Chińczyków, która lazła noga za nogą, byle by tylko odbębnić najsłynniejszy zabytek.



Płaskorzeźba przedstawiająca tańczącą Absarę, tradycyjną tancerkę (może jeszcze napiszemy notkę, w której będzie o nich więcej).


Klasyczne ujęcie. Tak, na pocztówkach jest zawsze wiecej wody (bo pora deszczowa), wszystko jest bardziej zielone (bo pora deszczowa), a z przodu stoi grupka mnichów (nie wiadomo skąd i po co).  Jednak taki Angkor Wat jest bardziej autentyczny. Jest tam gorąco, ciężko oddychać, gryzą komary i wszędzie jest pełno turystów. Ale to na pewno widok, którego nigdy nie zapomnice. Nawet jeśli jezioro będzie przypominać bajoro.




Nie wierzycie, że to zaginione miasto ukryte w dżungli? Powiedzcie to tej małpie, która bardzo chętnie ukradłaby Wam cały prowiant.



8 komentarzy:

  1. a ta tancerka to nie przypadkiem jedna z Devat khmerskich?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Hmm... nie jesteśmy tak obeznane w boginach jak Ty, ale w przewodniku były podpisane jako apsary. teraz próbuje googlować i na oba te hasła wyskakują podobne obrazy. Mogłabyś przybliżyć nam różnicę?

      Usuń
    2. Ja znalazłam takie coś:
      Apsaras represent an important motif in the stone bas-reliefs of the Angkorian temples in Cambodia (8th–13th century AD), however all female images are not considered to be apsaras. In harmony with the Indian association of dance with apsaras, Khmer female figures that are dancing or are poised to dance are considered apsaras; female figures, depicted individually or in groups, who are standing still and facing forward in the manner of temple guardians or custodians are called devatas.[4]

      Usuń
    3. apsary to bardziej rusałki, a devaty boginie, tak na nasze :D i w ksiazkach ktore czytalam przedstawienia z Ankgor Wat uznaje sie za devaty. kiedys byla nawet fajna strona (mam adres z zakladek, moze wam pojdzie bo mi niestety nie idzie) o tych boziach: www.devata.org/about-devata-org/

      Usuń
  2. Coś pięknego! Zdecydowanie jedno z kolejnych miejsc do zobaczenia kiedyś. Trochę mnie co prawda przeraża wielkość obszaru jaki trzeba 'oblecieć' ale nie takie rzeczy się robiło :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Mamy Angkor w dalszych planach, tylko boimy się zderzania wyobrażeń z rzeczywistością :)

    OdpowiedzUsuń
  4. Tyle wspaniałych wspomnień i zdjęć! Aż ciężko mi cokolwiek napisać :) Oby tak dalej dziewczęta!

    OdpowiedzUsuń
  5. Wstyd się przyznać, ale ani nie grałam w Tomba Ridera, ani też nie oglądałam Indiany Jonesa, co nie zmienia faktu, że chętnie wybrałabym się w to ciekawe kambodżańskie miejsce. :)
    A jeśli chodzi o turystyczne miejsce, to niestety z tabnunami ludzi trzeba sie liczyć. Jak bylismy w Paryżu specjalnie wstalismy wcześniej, żeby zrobić sesje pod wieżą Eiffla bez tłumu turystów:) Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń