Odkąd Keczup wyczytała w naszej podręcznej książeczce Tokyo, że znajduje się tu stadion i muzeum sumo, cały czas bredziła o tej atrakcji.
- Trzeba jechać oglądać sumoków! Kiedy stadion?! - pytała wyjątkowo namolnie (prawie jak nasz pluszowy Dziobak).
Cóż było robić, jedziemy! Zaczęłyśmy oczywiście od pożywnej strawy w jednej z bud nieopodal naszego hostelu. Japończykom wyjątkowo do gustu przypadło curry (po japońsku KARI) i można je zjeść praktycznie wszędzie. Wspaniałe danie! Do tego zupka miso i woda gratis. W pierwszej chwili byłyśmy zszokowane, że woda jest ZIMNA (Chińczycy uważają zimą wodę za niezdrową i piją WRZĄTEK) i musimy się przyznać, że i nam wrzątek wydaje się lepszy...
Katarzyna zamówiła sobie zestaw z HAMBURGIEM (Azjaci uważają, że kotlet nazywa się hamburg, nie hamburger, hamburger jest bowiem z bułką) w pomidorowo-bazyliowym sosie, do tego tona ryżu, sałatka i zupka (jadłyśmy to we dwie, było ciężko).
W końcu dojechałyśmy do stadionu sumo! Nie wiedzieć czemu, udałyśmy się tam metrem zamiast JRem (kolejka, konkurencja metra), więc musiałyśmy jeszcze drałować kilka kilometrów (2 lata w Chinach nie nauczyły nas jeszcze, że nie, jedna stacja metra to NIE JEST BLISKO).
Piękny pomnik o tematyce, a jakże, SUMO!
Wokół stadionu było wiele restauracji, gdzie można było spożyć posiłek godny zawodnika SUMO! Jest też i piękny pamiątkowy talerzyk z autografem.
Scenka rodzajowa.
Katarzyna udaje, że raźno podąża na walkę. Niestety turniej odbywał się na początku września, następny dopiero w styczniu, chlip.
Keczup w bojowej pozie i z bojową miną!
Obok znajdowała się mała kapliczka z posągami lisów. Posępni wysłannicy Inari!
I wesołe sztandary.
Zdjęcie niezwykle liche, ale z przodu można dojrzeć wspomniany stadion, a za nim Muzeum Edo-Tokyo w kształcie wielkiego sandału geta (choć według nas jest to klapek).
Autograf sumoki! Najlepsi zawodnicy podobno mają w Japonii status celebryty oraz rzesze szalonych fanów! Nie dziwimy się!
Następnie udałyśmy się do muzeum, gdzie niestety był zakaz robienia zdjęć. Posiadało dużą kolekcję fartuchów (kesho-mawashi) noszonych przez zawodników przed walką, wspaniałe to były jedwabie i hafty (koszt takiego dobra to około 400-500 tysięcy jenów, czyli jakieś 15 tysięcy zł)! Początkowo myślałyśmy, że to majty sumo i głęboko zastanawiałyśmy się, jak to nadziać... Można było obejrzeć walkę w telewizorze, na ścianach powieszono zdjęcia lub obrazki najsłynniejszych sumoków i musimy zdradzić, że nie wszyscy byli grubi! Niektórzy mieli nawet umięśnione klaty! W przy muzealnym sklepie zakupiłyśmy wspaniałą gazetkę Sumo (po angielsku!) za jedyne 100 jenów, skąd zaczerpnęłyśmy bezcenną wiedzę na temat tego sportu.
Oto i fartuchy!
Przed muzeum można się było przeistoczyć w różne postacie, co wywołało w nas wielki entuzjazm.
Sesja numer jeden - jako wspaniali wojownicy!
Sesja numer dwa - żony sumo!
I na koniec dziwne żółte ptactwo o srogich minach.
Jeszcze tylko wciągnięty na szybko kotlet ze sklepu 7/11 (nasza ulubiona zakąska z Japonii) i w drogę! Tym razem poszłyśmy po rozum do głowy i postanowiłyśmy jechać kolejką JR. Stację udekorowano postaciami sumoków we wspomnianych fartuchach.
Oraz odciskami ich dłoni z autografami.
Po drodze zauważyłyśmy naszą ulubioną italiańską stołówkę w wersji japońskiej (wspaniała restauracja w Chinach, zawiera zachodnie jedzenie w rozsądnych cenach)! Niestety nie miałyśmy czasu wstąpić, ale sałatki zachęcały. Menu zupełnie inne niż w Chinach!
Wysiadłyśmy w Akihabarze, żeby jeszcze trochę połazić i pooglądać dostępne tam cuda. Poza tym Katarzyna wyczytała o wspaniałej rzekomo świątyni, mieszczącej się w tej dzielni. Ruszyłyśmy raźno i, o dziwo, bez problemów natrafiłyśmy na schody (o dziwo, bo tak naprawdę nie była ona jakoś specjalnie dobrze oznakowana i prawdopodobieństwo, że ją miniemy i będziemy drałować kolejne 2 kilometry bez celu było baaardzo duże), a potem skromną bramę Tori. To tu!
Świątynia szintoistyczna o nazwie Kanda Myojin w pięknym, czerwonym kolorze. Podobno z XIII wieku, ale pewnie z milion razy przebudowywana, wiemy jak jest.
Główny budynek.
Mnogość papierowych lampionów.
Świątynia była wciśnięta między bloki, co dawało dość śmieszne wrażenie.
I kiedy przechadzałyśmy się niespiesznie, kontemplując ciszę i spokój (zakłócone przez pobyt w Akihabarze), odkryłyśmy to! Setki tabliczek Ema (tabliczki, na których zapisuje się prośby i modlitwy, a potem zostawia w świątyni) o tematyce... Zresztą spójrzcie sami!
Tak, tak! Były tu mangozje... to znaczy fani mangi i anime! Wielce nas to zdziwiło, ale połączyłyśmy to z bliskością Akihabary (na poprawne rozwiązanie jeszcze przyjdzie pora). Spotkałyśmy też dwóch chłopców, którzy robili sesję figurce Miku Hatsune!
Miejsce, gdzie można przywiązać i zostawić złą wróżbę. Sprytne! My mamy już dość wróżb, bo zawsze losuje nam się ZŁA!
I ostatni rzucik na świątynię.
Komu kawaii lody?
Powróciwszy do domu, sprawdziłyśmy, o co chodzi z mangą w świątyni. Otóż przybytek ten został umieszczony w anime Love Live! (gdzie grupa idolek pracuje w niej jako pomagierzy), przez co zdobyła szaloną popularność, a postać z owego anime stała się jej oficjalną maskotką! SZOK!
Dziękujemy, że byliście z nami! Kolejne wpisy o Japonii (i innych fragmentach naszego życia) już niebawem!
Jejku jak fajnie <3 starsznie wam zazdroszczę tego wyjazdu :( też bym chciała
OdpowiedzUsuńByło to jedno z naszych życiowych marzeń i jego realizacja dała nam dużo szczęścia. Na pewno też kiedyś pojedziesz! Musisz się tylko postarać;)
UsuńLove Live! O matkooo! <3 Chcę tam być! Już, teraz, now! <3
OdpowiedzUsuńŚwietny wypad :D Ja to się zastanawiam jakim cudem japończycy, którzy uwielbiają sport/szczupłą sylwetkę promują "otyłość" :D
OdpowiedzUsuńZastanawiam jak to się stało, że pominąłem muzeum Sumo... Zdecydowanie nadal mam co zwiedzać w Tokio :)
OdpowiedzUsuń